czwartek, 24 marca 2011

Diarmid - Lennox , Macbeth w Toronto

Postanowiłam udostępnić ten list, jest piękny, sadzę. Przyszedł dziś. Dotyczy 'zamierzchłych' czasów. Ale te dawne czasy warte są rozpamiętywania, okazuje się.


Hello Eva!
                         "......by the grace of Grace
We will perform in measure, time, and place:
So thanks to all at once and to each one,
Whom we invite to see us crown'd at Scone."
My name is Diarmid John McLauchlan. I had the great fortune to be chosen by your husband for the role of Lennox in his 1984/5 production of ShakeSpear's Scottish play put on by Actor's Lab in Toronto, Canada. I will never forget Zygmunt's dedication to his mentor, teacher, and friend Jerzy Grotowski that he wrote in the printed program: TO WHOM I OWE SO MUCH. I was in my early 30's and remember thinking this seemed perhaps excessive....it was only theatre after all!  25 years later I thank God for having witnessed such courage, humour and conscious humanity. Zygmunt taught me to dance the Dance of Life...Tiger! Tiger! burning bright!
Never half a year passed but I would remember his presence in this world and look forward to somehow, sometime being with him again having a beer and not saying much except perhaps my only Polish word 'wash' which was communicated to me in a Toronto bar one evening as I pointed to a 'moosehead' on the wall!
But now that is not to be. As consolation I have finally found a copy of his Voice and Body Work and thrill to see those final moments of his Dyrygent film: his conducting young LIFE soung and then walking, perfectly, back into the forest. Dare I say that Merlin dreams again? "What do you SEE?" with a subtle chuckle....
                                                                                    .....the Sword is passed on!

czwartek, 17 marca 2011

Wątpliwości.

Mój blog ma określony cel, szukam przede wszystkim kontaktu z  uczestnikami warsztatów Głos i Ciało. Przez lata, od "Acting Therapy" poczynając, przewinęło się ich pewnie tysiące, zarówno tu we Wrocławiu jak i na całym niemal świecie.

Szukam, bo w macierzystej instytucji, obecnie Instytucie Grotowskiego, pozostało niezbyt wiele śladów tej tytanicznej pracy trwającej 50 lat, bez mała. Ta metoda powstawała na potrzeby aktorów Teatru Laboratorium. Lecz okazało się dość szybko, że nie tylko aktorzy ale i ludzie innych profesji, używający głosu w formacie szerszym niż "codzienny", interesują się dokonaniami Zygmunta Molika i pozostałych aktorów Teatru. Powstał więc projekt Acting Therapy, z którego mogli korzystać najpierw aktorzy profesjonalni, później już studenci szkół artystycznych, śpiewacy, pedagodzy czy... prawnicy. "Metodą" interesowali się także pasjonaci szeroko pojętego samorozwoju, poszukiwacze wrażeń, różni ciekawi i ciekawscy. Potrafili przemierzać setki i tysiące kilometrów, by być uczestnikami, by być świadkami.

To właśnie ich szukam i potrzebuję. Aby zechcieli zaświadczyć kiedy, a szczególnie co przeżyli, czego się nauczyli i czy spotkanie z Molikiem miało dla nich znaczenie. Jeśli tak, co zmieniło w ich życiu, czy tylko ich głos się rozwinął bo być może doświadczyli także innych, ważkich w skutkach przeżyć. Nie wiem tylko czy jest sposób by kogokolwiek do wynurzeń skłonić skoro tamci stażyści jak dotychczas milczą i nie tylko dlatego, że nie trafili dotąd na moje blogowe wpisy. Być może dzieje się tak dlatego, że tak jak nas wszystkich czas ich wciąż pogania, życie zmusza do biegu.

Znam wiele osób, które o Zygmuncie mówią mój Mistrz, z żarem zapewniają, że gdyby nie On ich życie byłoby dalece uboższe, bowiem nie osiągnęliby tego co obecnie jest ich udziałem. Są to często znamienici wręcz ludzie, fachowcy z niebywale wielu dziedzin. A gdy tak właśnie mówią o Zygmuncie to nie o obecne możliwości głosowe im chodzi. Bo całe ich życie, jak twierdzą, zrobiło się pełniejsze gdy przygotowano ich na spotkanie z Nieznanym, gdy zdobyli odwagę by wyjść przed szereg, gdy uwierzyli, że potrafią. Przed odbyciem szkolenia mieli, niejednokrotnie, zupełnie inne odczucia.

Moje zapiski śledzi spora grupa osób, nawet z odległych kontynentów, tyle że swoje odczucia i wrażenia pozostawiają dla siebie. Choć trzeba przyznać, są już tacy, którzy piszą, lecz gdy już piszą, piszą prywatne maile. A blog, jak to blog, wolałby upublicznione komentarze. Mam więc uzasadnione wątpliwości, czy tego rodzaju pamiętnik może, choć w części, spełnić zamierzone cele, czy powinnam zatem prowadzić go nadal?
Mam też inną grupę fanów moich zapisków, ciekawostek z życia Z.M. są nimi... współpracownicy, przyjaciele i rodzina. Wszyscy oni komentują, komplementują i zachęcają prywatnie, tylko czy 'z takich' powodów ma się mniej wątpliwości? Nie po to przecież piszę by się perlić, by dać upust (wątpliwemu) talentowi literackiemu, by zająć pusty czas, czy...co tam jeszcze?

Na szczęście, w innych dziedzinach życia wątpliwości mnie nie determinują. Zawsze szukam sposobu na pokonywanie przeszkód, czy raczej na możliwie bezkolizyjne wszelkich problemów ominięcie. To tej mojej cesze zawdzięczają choćby paryżanie - ostatni, w 2008 r., warsztat w sali przy M. Pte des Lilas.

W okolicy Świąt Wielkanocnych ciągnące się przeziębienie skończyło się dla Zygmunta, jak się okazało, zapaleniem płuc. Gdy zaniepokojeni gwałtownym zaostrzeniem się stanu zdrowia dojechaliśmy, taksówką, do najbliższego w okolicy dyżurującego Kolejowego, Zygmunta zatrzymano już w szpitalu. Zaraz potem zaordynowano mu wszechstronne badania, i wówczas okazało się, że pomimo systematycznego korzystania z wielostronnej opieki lekarskiej nikt wcześniej nie zdiagnozował, że jest przewlekle i wręcz obłożnie chory. 
W tym szpitalu spędził kilka tygodni, nie dane mu było jednak wydobrzeć 'do końca'. Wyszedł na własną prośbę. Nie chciał już dalej 'lekceważyć' ani uzgodnionych kolejnych terminów ani, tym bardziej, czekający na niego studentów. Postanowił zatem, jak zawsze, wywiązać się bezzwłocznie ze podjętych zobowiązań. Poparłam go. Zaledwie dwa dni po tym fakcie już siedzieliśmy w samolotach do Paryża. W samolotach, bo lot nie był docelowy.
Spędziliśmy godziny na lotniskach, a w rozległym 'Monachium' postanowiłam zamówić wózek do przewozu pasażerów, aby pomóc mu się przemieszczać bez nadmiernego zmęczenia. Łatwo sobie wyobrazić jak te niemałe odległości pomiędzy terminalami, krótki czas na przesiadkę i osłabienie poszpitalne potrafiłyby dać mu się we znaki. A potrafią dać się we znaki, także młodemu, zdrowemu i silnemu jak ja.

Znaleźliśmy się w Paryżu; a litościwa, tym razem, Jeanne znalazła miły apartamencik niezbyt oddalony od miejsca pracy. Tym razem, bo oferując naprawdę wspaniałe mieszkania zupełnie nie baczyła - jak się mają odległości od miejsca pracy do aktualnego zameldowania. Toteż dojazdy trwały i trwały, tak samo długo jak zajęcia (4 godziny). 
Nie ma tam, zresztą, co narzekać, mieszkając w Paryżu już prawie wszędzie, w wielu tzw. dobrych dzielnicach, zdołałam ograbić miasto z większości jego topograficznych tajemnic.

Miły apartamencik; 3-tygodnie spóźnieni nie zasłużyliśmy, widać, na nic okazalszego. Dostaliśmy, tak mniej więcej, 30 metrów powierzchni we wspaniałym wysokościowcu z lat 50-tych w rejonie rue de Menilmontant/ des Pyrenees. Widok wynagradzał nam wszystko, po lewej stronie cieszyła oczy bujna zieleń Pere Lachaise, a po prawej stronie panorama połowy Paryża.
Był i komitet powitalny! W tym małym mieszkanku aż kłębił się tłumek witających. Wszyscy oni zaaferowani wielce szykowali właśnie przyjęcie; nakrywali okrągły stolik z malowniczymi krzesłami (każde z innej zacnej rodziny),wyjmowali korki, rozpakowywali wiktuały. Był gwar i radość, choć ja (akurat wtedy właśnie) - poczułam spore wątpliwości. Czy to wszystko, cały ten zamęt będzie, wciąż jeszcze, do przetrzymania dla Zygmunta. Po całodniowej, forsownej podróży nie miał najmniejszej możliwości... położenia się, po prostu, do łóżka. Wątpliwości były zbędne, dał radę, otulony ciepłym szlafroczkiem, szeroko uśmiechnięty świętował.

Cała ta paryska eskapada to była jedna wielka wątpliwość, moich Kum. Szalały, że straciłam rozum biorąc go w świat 'w takim stanie'. Jedyne co zrobiłam aby na pewno nie mieć wątpliwości; wykupiłam ubezpieczenia podróżne z wszelkimi opcjami :)
....Wielka szkoda, że brałam nie swoje wątpliwości pod uwagę, Zygmunt sobie całkiem niezgorzej poradził. Tę górkę stówek mogłam przecie, miast inwestować w ubezpieczyciela, owocniej zainwestować, choćby przebalować, w Paryżu.

poniedziałek, 7 marca 2011

Voice and Body w gruzach cywilizacji

Pierwszy raz pojechaliśmy do Mostaru, BiH, w 2002. To miasto składało się w większości z ruin. Ale dźwigało się, było widać coraz więcej świeżych tynków. Zamieszkaliśmy tuż przy Moście, w odremontowanym częściowo kamiennym hoteliku. Apartament mieliśmy przy samym brzegu odnogi Neretwy, nasz taras sąsiadował z niewielkim wodospadem. Całość spowijały nadnaturalnie bujne bluszcze a wielkie i głośne cykady, które się w nim umościły, nie dawały zasnąć. Mimo to, a może właśnie dlatego było jak we śnie. Sierpień i ekstremalne upały, wokół mieszanina nostalgicznej zamierzchłej przeszłości z horrorem niedawnej. I teraźniejszość - tchnąca optymizmem. 
    
Wspominam Mostar, bo całkiem niespodzianie spotkałam uczestniczkę Voice & Body, w Mostarze właśnie: Electę Behrens, doktorantkę Uniwersytetu w Kent. Ale te szczegóły dotarły do mnie po czasie, zatem o jej mailowy adres musiałam już poprosić w sekretariacie IG. Wcześniej, gdy stałyśmy sobie-tak, pijąc kawę i zapewniając się o radości ze spotkania, o wymianie adresów zapomniałyśmy, zupełnie. 

Ulotność pamięci zmusiła mnie by przy powrocie do wspomnień o Mostarze wspomóc się przeglądarką. To tam ze ściśniętym sercem oglądałam filmiki zamieszczone na YouTube obrazujące lata bratobójczych waśni. Szczególnie przygnębiał obraz burzonego Starego Mostu, odwiecznego symbolu Miasta, gdy mając w tle szafirowe niebo - 9.11.93 roku runął do turkusowej Neretwy. 

Tamte zajęcia stażowe odbywały się po drugiej, już muzułmańskiej, stronie rzeki. By do niej dotrzeć najpierw trzeba było wydrapać się pod górę z hoteliku, potem brnąć stromą i kamienistą pradawną drogą pośród niewielkich, rozlokowanych gęsto sklepików (jak to zazwyczaj w najstarszych rejonach miasta bywa). Tak docierało się do zaledwie prowizorycznie naprawionego Mostu. Dodam jeszcze, że idąc tą drogą trzeba było pilnie patrzeć pod stopy bo pokrywające ją kamienie były nierówne i wyślizgane do szklanego wręcz połysku. 
Ten Stary Most miał tymczasową konstrukcję, lecz szczęście że jednak był, bo żadnych innych mostów w pobliżu już nie było, wszystkie leżały na dnie rzeki.
    
Po minięciu mostu, po ledwie kilku minutach, mijało się kolorowe targowisko, a tuż za najbliższym zakrętem mieścił się już, częściowo tylko zrujnowany, Dom Kultury, który miał za sąsiedztwo, co prawda zgrzebny i mały, posterunek policji. Warunki socjalne w D.K. były iście spartańskie lecz sama sala do pracy była rozległa i w dobrym stanie. Inaczej być nie mogło skoro odbywał się w niej 23. Międzynarodowy Festiwal - Autorske Poetike 'Dani Teatra Mladih', dwutygodniowe bodaj, ze sporym rozmachem zrealizowane przedsięwzięcie, z naprawdę imponującą ilością zdarzeń także stricte teatralnych. 
Miło ten Festiwal wspominam, także dlatego, że warsztat prowadzony wówczas przez Molika nagrodzono pierwszym miejscem pośród innych kilkunastu, a statuetka z tamtego MRAVAC w 2002 roku stoi teraz u mnie dumnie, zawsze na widocznym miejscu.
    
A Electa? jak napisała do mnie później, doznała wówczas "najmocniejszego i najważniejszego" przeżycia, choć odbywała i wcześniej i później inne staże, również oparte na metodach pracy z ciałem i głosem. Powtórzyła też udział w Głos i Ciało, we Wrocławiu w 2008 roku, lecz nigdy już nie wyniosła z pracy tyle samo mocnych przeżyć i wiedzy. W Mostarze Zygmunt pomógł jej dodatkowo, przy przygotowywanym wraz z Saską Rakef, spektaklu - Modra v Zelleni, Smelling Yellow. Znalazł na to czas po zajęciach, by móc obie panie nie tylko przesłuchać ale i pozytywnie na koniec ocenić.

Ten żelazny płot widoczny za prawym ramieniem Z.M. to właśnie wspomniany targ. A drugie z kolei zabudowania - miejsce pracy.

Do Mostaru wracaliśmy kilkakrotnie; widzieliśmy i czuliśmy jak zapał mieszkańców powoli słabnie. Pomimo tego, że co roku było więcej nowych budynków i więcej eleganckich już sklepów. Stary Most odtworzono i oddano do użytku /VII.2004/, pozornie szło zatem ku lepszemu, lecz wokół czuło się tę niepewność, i niepokój. 
Dom Kultury popadał stopniowo w coraz większą ruinę bo policjanci się stamtąd wyprowadzili; nic już nie powstrzymywało wandali, mieli 'swobodne pole do popisu'. Także na krótko zażegnane waśnie etniczne i religijne zaczęły, mniej lub bardziej jawnie, powracać, a cała ta niepewna sytuacja, także polityczna, wyraźnie tłumiła wcześniejszą, obudzoną po skończonych wojnach, energię.

Tak więc w kolejnych latach wracaliśmy tam, lecz z coraz bardziej blednącą radością.
Nie wystarczało już nawet to; że Festiwal wciąż pozostawał wspaniały, ten rejon Europy wciąż jest jednym z piękniejszych, a ludzie których spotykaliśmy wciąż są bardzo ciepli. 

Choć było żal, najbardziej było żal tej zjeżdżającej zewsząd po nauki uzdolnionej, pracowitej i niecodziennie zdyscyplinowanej młodzieży.


piątek, 4 marca 2011

Maja Komorowska

To jedna z najwspanialszych osób, które poznałam. Raczej nie jestem odosobniona w tym przekonaniu. Nie myślę tu wyłącznie o tym jaką jest aktorką; bo że jest świetną i wszechstronną - każdy wie. Zachwyca mnie jej niezmienna witalność, niewiarygodna ilość dziedzin życia, w które się angażuje. A do tego jeszcze zawsze i wciąż piękna, gibka i młoda. Jej stosunek do świata i ludzi też godzien jest uznania; zawsze zainteresowana, zaangażowana i serdeczna.

Tę wspaniałą aktorkę mieliśmy okazję gościć ostatnio we Wrocławiu. Odbyły się trzy spektakle "Szczęśliwych dni" Becketta. Maji /Winnie partnerował Adam Ferency /Willi. Na spektaklu byłam 27 lutego.

Artystów zaprosił Instytut Grotowskiego. Miejscem spektaklu było Studio Na Grobli, wspaniała nasza nowa siedziba położona tuż nad Odrą i tonąca w zieleni. W centrum miasta, a jakby w innym świecie, w sam raz dla Winnie.

Ta jej Winnie udowodniłam nam; zastanawianie się nad tym co w życiu nieuchronne wcale, ale to wcale nie musi być smutne. Nasze zwykłe człowiecze obawy, te choćby, czy zdołamy zaakceptować upływ czasu lub emocje własne i innych też nie muszą straszyć nas nad ranem. Często wystarczy przecież trochę lojalności, odrobinka choć dystansu i autoironii czy świadomość przeżywanej chwili. Do tego kilka miłych wspomnień i już, życie możliwe jest do przeżycia z uśmiechem, bez utraty wiary w jego sens. Gdyby nie Maja-Winnie Pan Beckett nie wytłumaczył by nam tego w równie jasny i oczywisty sposób.

Maja zaczynała przygodę z zawodem wraz z aktorami Laboratorium. Na kolacji po spektaklu konstatowała z nostalgią, już tylko trzy osoby z tego pięknego okresu są wciąż jeszcze po tej stronie tęczy; poza mną są jeszcze tylko Rena Mirecka i Miecio Janowski. Ja przypomnę; jest także Andrzej Paluchiewicz, który był z Teatrem 10 lat ('66-'76) i wciąż jest tutaj (choć mieszka w Szwecji). Jednak to Miecio budzi w niej najcieplejsze uczucia, z czasów gdy oboje pracowali wspólnie przy "Księciu Niezłomnym". Ja natomiast ilekroć oglądam zapis tego Spektaklu "żałuję"; kreowała rolę Tarudanta z opuszczoną głową, długie włosy zasłaniały jej całą twarz, a przecież taka zawsze jest piękna.
Tarudanta w Księciu grał również Zygmunt. W 3. wariancie Spektaklu zastępując Maję zmienił całkowicie charakter postaci, zamiast długich włosów miał  na głowie melonik.