sobota, 23 kwietnia 2011

CYKLADY, wyspa THIRA


Polecieliśmy na  SANTORINI. Tym, którzy tam nie byli filmik z Youtube może otworzyć podgląd istnego raju na ziemi. Byliśmy tam w 2002 r. To był okres kiedy odbyliśmy kilka nie związanych z pracą podróży. Sybaryci!?
Chcieliśmy się porozpieszczać, ciesząc się z drugiej szansy jaką obojgu nam dała Fortuna. Zygmunt po ciężkiej chorobie wrócił do wspaniałej formy a ja właśnie zapominałam o wielomiesięcznej, drakońskiej terapii; choć daleko było mi jeszcze do równie wspaniałego wyglądu, i formy Zygmunta.

Trafiliśmy na okres grecko-katolickich  Świąt Wielkanocnych.  To jak ledwie 8 tys. santoryńczyków obchodzi te Święta - trudno zapomnieć. Trzydniowy nieustający huk wystrzałów, głośna muzyka, rozmowy i śmiechy. Istne szaleństwo! Aby znosić to stoicko trzeba by mieć ich południowy temperament. Nam go brakowało więc, bywało, cierpieliśmy srodze marząc małodusznie o końcu Świąt na Wyspie. Nasze wakacje miały trwać 2 tygodnie, więc liczyliśmy, że zdążymy odkryć wszystkie cuda tej niewielkiej, bajecznej wyspy. I udało się, wróciliśmy zaczadzeni światłem, morzem, krajobrazami i architekturą, zauroczeni mieszkańcami.

Wylądowaliśmy przy plaży, dosłownie.  Wokół pasa startowego rozpościerał się bezkres połyskliwego morza. Lotnisko maleńkie lecz... sklep bezcłowy oferował wiele skarbów; tańszych i nie widywanych gdzie indziej.  Dobry początek. Pierwsze dni w Pyrgos poświęciliśmy na wędrówki po najbliższej okolicy, choć włóczęgi utrudniał trochę potężny i porywisty wicher. O tej porze roku rejon morza Śródziemnego smagany bywa wiatrami. Mieliśmy, szczęśliwie, stosowne kurtki z kapturami więc nie wiele sobie z wichru robiąc, maszerowaliśmy, widoki wokół rekompensowały każdą niedogodność. Teren, tam, usiany jest pagórkami, w ich zagłębieniach kryją się maleńkie winnice. Czasami ledwie kilka krzaczków. Niskopienne winorośle nie rosną w rzędach a każdy krzak związany jest w zmyślny czubek tak, by grona wewnątrz miały osłonę i przed wichrem i przed parzącym słońcem. W ten sposób dojrzewają świetne słodkie wina o posmaku czarnej, wulkanicznej ziemi na której rosną .Można je degustować jedynie tam, nie są eksportowane.

Pyrgos jest kurortem z zupełnie czarną, bo kamienistą plażą. Brnie się po niej z trudem, nogi zapadają się po łydki. Trudno liczyć na lepszy trening... wytrzymałościowy więc brnęliśmy, jako dodatkowy bonus mając pilling stóp. Zygmunt wypływał w lodowate jeszcze wówczas morze, budząc podziw nawet  tubylców; kucali na plaży i obserwowali te wyczyny. Później pytali bez żadnej krępacji: ile pan ma lat? Wracaliśmy do malowniczego hotelu składającego się z kompleksu białych, niewielkich domów. Każdy apartament miał oddzielne wejście i spory taras otoczony morzem kwitnących pnączy. Był i ogólnodostępny basen z salonowymi wręcz leżakami. Restaurację urządzono ze smakiem, serwowała wyszukane menu, tak więc nikt nie ośmielał się występować w trakcie posiłku w nieformalnym stroju. Chwała hotelarzom za tak nienachalne wymuszanie etykiety.

Odbyliśmy wiele wycieczek, we dwoje i z współmieszkańcami. Umieraliśmy ze strachu w pędzących nad przepaściami autobusach, otwieraliśmy olśnione oczy w maleńkim, otoczonym urwiskiem porcie w którym, jakimś cudem, mieściły się wielkie statki kursujące na pobliskie wyspy, w tym na Kretę. Jednym z takich statków popłynęliśmy poprzez kalderę (morze tam ma ok. 6 km głębokości) na wyspę powstałą po wygasłym wulkanie. Tam, z kolei, brodziliśmy w gorącym czarnym pyle co i rusz zaskakiwani widokiem szafirowych zatoczek.


Widzieliśmy starą stolicę (Fira), wymarłą, pamiętającą rzymskie czasy wioskę na płaskowyżu, i oczywiście, Oia, podobno to tam jest najpiękniejszy na świecie zachód słońca. Niestety, potwierdzić nie mogę, trafiliśmy na zamglony wieczór. Oia zapiera dech w piersiach; to biało-błękitne miasteczko pnie się po szczycie stromego, wyrastającego z morza na wysokość kilkuset metrów, klifu. Wąskie strome uliczki oferują także sklepy z pamiątkami, wyrobami jubilerskimi, barami i restauracjami. Miasto niby niewielkie, ale spacerować po nim można wręcz godzinami, od czasu do czasu przysiadając na tarasach by mieć za towarzystwo jedynie bezkres morza i gwiazdy. Nie wiedzieliśmy, że tyle jest gwiazd na niebie puki nie odwiedziliśmy Santorini w okresie, gdy obchodzą Święta Wielkanocne.

Jajka do święcenia mogłam ponieść dzisiaj owinięte w śliczną serwetkę, cały ich komplet kupiłam u wspaniałej hafciarki w Pirgos; wyszywa takie cudeńka, że doprawdy nie wiadomo co wybrać. 

       Smacznego jajka, kochani,    W e s o ł e g o   A l l e l u j a! 

piątek, 15 kwietnia 2011

Włoszka w Berlinie - Annamaria Faraone


Cecile Rossant, Peter Rose, Anna Maria Faraone -
Rok Grotowskiego w Berlinie

Piękna, smukła, długowłosa brunetka. Niebywała pasjonatka. Zaangażowana i uczynna. Serdeczna i wrażliwa. Na mój email odpowiedziała nazajutrz zamieszczoną poniżej  impresją. Wyjątkowe zdarzenie, doprawdy, Anna-Maria to ewenement wśród korespondentów.

Wszystko przetłumaczyła Ania Molik. Pewnie przy okazji odkrywa Tatę na nowo.

Pisujemy do siebie z Anna-marią, jak to kobiety, o różnych sprawach. Ostatnio podzieliła się wiadomością o swoich przygotowaniach do monodramu Camille Claudel. Przesłała też link z adresem jej berlińskiej grupy teatralno-warsztatowej, gdyby ktoś zechciał z nimi współpracować.  http://www.peterrose.org/
            

sobota, 9 kwietnia 2011

"La Jaja"

Paryżanie mnie zawodzą od dłuższego już czasu. Nie wszyscy, przecież wszystkich nie poznałam. Jednak martwi mnie, że większość z tych których poznałam - jednak tak. Do Paryża jeździł Zygmunt lat bez liku, już wspólnie spędziliśmy tam -naście lat. Nie całych, nie całych oczywiście, jeździło się na 5-6 tygodni. Po tak długiej znajomości wydawało się, że kontakty są bliskie i szczere...jest co pewnego na tym świecie?

Pracując nad udokumentowaniem spuścizny Z.M. z braku dostępnych faktów zwracam się z prośbami do znajomych; telefony, kontakty, daty? Jeśli odpowiedzą, bo i to nie koniecznie po pierwszej radości następują tylko mętne obietnice. By na koniec zalega cisza. Trudna sytuacja? wciąż się nie zniechęcam.
Tym bardziej, że zdążyłam pokochać Paryż i paryżan, więc tęskniąc przeczesuję sieć. Szukam nawet drobnego śladu i od czasu do czasu znajduję. Staż nazwany w kraju Głos i Ciało na świecie nazywał się po prostu Voice and Body. Nie w Paryżu, tu Molikowy staż stawał się "Corps et Voix" albo "L'art de l'acteur et l'imprevisible poetique". Było tych nazw wiele, właściwie co roku inna. Jeanne Champod-Dutrait, niezwykle oddaną organizatorkę tych paryskich staży ponosiła niemijająca poetycka inwencja. Pewnie z tego powodu tak trudno coś znaleźć.
Moją 'czarę goryczy' sączoną z wolna z powodu tak szczególnej mentalności paryżan dopełniła rzesza pracowników AFDAS. Logowałam się tam, pisałam na wielu już stronach. Wysłałam osobiste maile -  n i g d y   nie otrzymałam odpowiedzi. Pytam o sprawę zdawałoby się prostą; czy i gdzie ta zacna firma ma archiwum, czy i w jaki sposób można skorzystać z jej zasobów.

Buszując dziś po sieciowych meandrach trafiłam na "La jaja". Ucieszyłam się nie dlatego, że w paryskim slangu znaczy to mniej więcej tyle co 'jaja jak berety' i idealnie pasuje do minorowego nastroju. "La jaja" jest znajome i szczęśliwie zapamiętane choć z zupełnie innego powodu.

W 2002/2003 roku udział w stażu wzięła Claire Deval, dostatecznie ekscentryczna i energiczna choć drobna osóbka. Dość dobrze i z przytupem radziła sobie na zajęciach a na boku wciąż coś próbowała i podśpiewywała. Aż któregoś dnia wszem i wobec ogłosiła; właśnie ma przedpremierowy spektakl, na który zaprasza każdego kto znajdzie czas i chęć  http://lajaja2.free.fr/jaja-patache.html 

Ruszyliśmy, kilkuosobową grupą z Zygmuntem na czele. Miejscem spektaklu okazało się klimatyczne i malownicze małe bistro, na dodatek kultowe w Paryżu, z wystrojem nie zmienionym pewnie ze 100 lat. Przy samym kanale St.Martin jest taka niewielka uliczka, nazywa się  Quai de Jemmapes. To przy niej stoi budynek zwany 'Hotel Du Nord' z tą malowniczą knajpką na dole. Gdy dotarliśmy, w ciepły i miły czerwcowy wieczór bistro zaparte było jeszcze solidnymi drewnianymi roletami.

Na spektaklu, wśród teatromanów znaleźli się i okoliczni, stali bywalcy. Tacy z nosami w sino-niebieskich paryskich kolorach, Byli też przypadkowi turyści, którzy dzielnie wsparli w aplauzach garstkę przyjaciół Artystki. My koledzy-stażyści stanowiliśmy grupę mniej-więcej na 3 zestawione stoliki.  Salka była niewielka lecz w sam raz dla tak skomponowanego kompletu widzów. Przed spektaklem odbyły się rytualne zabiegi wokół zapełnienia stolików, oj, nie był to Ritz. Rada w radę wzięliśmy drobne, jedynie dostępne przekąski i kilka 2 litrowych flaszek tzw. domowego wina.
   W końcu zaczął się spektakl a Claire okazała się fantastyczną, iście wodewilową, bezpruderyjną i zadziorną artystką. Temperatura sali rosła i rosła, rósł też ogólny zamęt. Powodowały go: nie zamykające się wciąż drzwi wejściowe, właściwości młodego, a powszechnie pitego wina i WC... usytuowane tuż za 'sceną'. Tak więc co chwilę któryś z owych z sinym nosem wstawał, by minąwszy Artystkę, strzelić z impetem drzwiami. A na koniec każdy z nich, kulturalnie acz z hukiem, spuszczał zawartość rezerwuaru. 

No tego było mi już za wiele, stanowczo i bezpardonowo zajęłam się organizacją widowni. Zarówno wycieczki do WC jak i spacery w-te-i-wewte zostały stanowczo zakazane, a każdą próbę buntu zdusiłam w zarodku. Tak więc spektakl mógł, w końcu, szczęśliwie dotrwać do końca  by wzbudzić wielkie i szczere uznanie. Szczęśliwi, że najgorsze za nami, że mamy w swoim gronie tak świetną Artystkę raczyliśmy się owym domowym, z braku alternatywy po zmieceniu zakąsek, hojnie. Co to się działo. 
Był wśród nas adept Molika, młodzieniec o cudownym, delikatnym tenorze. Pierwszy raz wówczas próbował działania czarów dziejących się na stażu. Jeszcze miał pewne problemy z głosem, jeszcze był tym zawstydzony lecz po perswazjach dał się skłonić do występów z wysokości... blatu stołu. Wyśpiewywał swój warsztatowy repertuar, do niego dołączali kolejni; później już każdy z nich chciał coś zaproponować rozochoconej i szczęśliwej widowni.
Sterowałam tą zabawą z zapałem, pewnie cała okolica długo pamiętała te występy. Nazajutrz moja sława poszerzyła kręgi gdy i na zajęciach gruchnęła wieść; nikt doprawdy nie potrafi poprowadzić zabawy tak jak ja. A zatem; koniec reputacji.

Ten nieśmiały stażysta, Pascal Bolantin, od lat już śpiewa w teatrach operetkowych i operowych. Ma także niebywały talent komiczny. Jego wykonania "Wszystko w porządku, pani Markizo" niezmiennie powodowały w grupie paroksyzmy śmiechu. Musiał więc zapewniać tę Markizę wciąż i wciąż o braku jakichkolwiek powodów do niepokoju, każdorazowo gdy praca stażowa dobiegła końca.

     Eh, no nie jest tak fatalnie z tymi paryżanami jak sądziłam jeszcze godzinkę temu :)
Do domu wracaliśmy piechotą nie czując zmęczenia. Najpierw wzdłuż Deaurepaire, później poprzez pl. Republique, by na koniec dotrzeć szczęśliwie na rue Chapon. Tylko dlatego szczęśliwie, że towarzyszył nam jeden z owych 'nosów' wyraźnie rozkochany w nowo poznanych przyjaciołach. Tak to bywało w tym Paryżu i byłoby nadal 'tout va bien' gdyby paryżanie nie robili... tych jaj?

wtorek, 5 kwietnia 2011

Mathilde Coste

  
Zwróciłam na nią uwagę prawie od razu. Gęste blond włosy do pasa, drobna, szczupła, pięknie umięśniona. Bardzo młodzieńcza, wydawała się dziewczynką prawie. A później okazało się, że ma już trzy całkiem spore, śliczne jak z obrazka, córki. Była nieśmiała, zdawała się wycofana gdy obserwowała wszystko wzrokiem spłoszonej sarenki. Rumieniła się gdy zauważała obserwujące oczy. Krępowały ją publiczne występy. Nie wierzyła ciału, nie ufała głosowi. Gdy śpiewała okazało się, że głos ma jak stworzony do wykonywania renesansowych ballad, wysoki i delikatny. Bardzo chętna do pomocy, każdemu i we wszystkim. Służyła swoim samochodem i czasem, upewniała się czy nie trzeba aby gdzieś zawieźć, a czy może chcemy coś zwiedzić. Może mamy ochotę na kolację?  Proszę bardzo - chętnie służyłaby gościną.

Któregoś dnia wybieraliśmy się całą grupą na spektakl zaprzyjaźnionej aktorki. Mathilde zaoferowała - będzie naszym kierowcą. Pojechaliśmy więc po zajęciach w Pte de Lillas w odległy rejon Bercy. Zwyczajny w Paryżu duży ruch na szosach nie pozwalał przemieszczać się dostatecznie szybko, gdy dojeżdżaliśmy zrobiło się ciemno. Coraz trudniej, zatem, zorientować się było w tej całej plątaninie uliczek w rejonie r. des Cadets de la France Libre. Mathilde denerwowała się tłumacząc, że jest marnym kierowcą, co obiektywną prawdą przecie nie było. Uspokajaliśmy ją; to naprawdę nie będzie miało znaczenia jeśli się spóźnimy. Byle tylko nie smuciła ją zbliżająca się nieuchronnie godzina rozpoczęcia spektaklu opowiadaliśmy, znane nam, wesołe historyjki. Dojechaliśmy, a tu prawdziwa 'katastrofa', bo gdy spektakl się zaczął drzwi wejściowe zaparto na głucho. Nas oboje raczej to rozbawiło lecz Mathilde... rozpłakała się rzewnie i nie łatwo było ją uspokoić. Skonfundowana, w rewanżu za poniesione moralne straty proponowała kolację; my nie myśleliśmy sprawiać jej więcej kłopotów.

Staże w Paryżu trwały 'przyjemnie długo', ok. 5 tygodni. W tym okresie mogliśmy obserwować, z radością, jakie w niej następowały zmiany. Niebawem zrobiła się pogodna i bardzo chętnie się śmiała, odważnie prezentowała teksty i piosenki. Uwierzycie; zrobiła się duszą towarzystwa, coraz częściej otaczało ją szerokie, rozweselone grono.
Spotkaliśmy się na stażach czterokrotnie, pamiętam wiele biesiad, wiele wariackich jazd na lotnisko; choćby wówczas gdy w jej obszernym 'suwie' odprowadzający nas siedzieli nawet na podłodze. Wielce szczęśliwie - policja tego nie widziała.

Mathilde jest niezwykle szczodra, nikt z nas z równie szerokim gestem nie partycypował w naszych składkowych biesiadach choć, trzeba przyznać, wszyscy solidarnie zapełniali stoły. Ktoś w jej rodzinie produkuje szampany; żadna uroczystość nie obyła się bez wielu butelek na prawdę przednich bąbelków. W czasie tych bąbelkowych biesiadek M. C. ani trochę już nie bała się śpiewać, ani w gromadzie ani solo - uwierzyła w siebie a bąbelki nie wiele miały z tym wspólnego.

Polubiłam ją, i podziwiałam tak bardzo, że gdy w naszym Instytucie, przy okazji tworzenia materiału do majowego PTP zapytano kogo poleciłabym, aby napisał o Zygmuncie - od razu poleciłam ją właśnie. Kolejne wydanie Polish Theatre Perspectives poświęcone ma być w dużej mierze Molikowi, w związku z przypadającą 6.06 pierwszą rocznicą śmierci. PTP to periodyk angielskojęzyczny.
Do napisania artykułu nie doszło, miałam nieaktualny numer telefonu. Ale jesteśmy już w kontakcie i Mathilde przesłała, wstępnie, 'kilka słów', które pozwoliły mi zrozumieć lepiej z jakimi wyzwaniami musiała się zmierzyć gdy pierwszy raz wzięła udział w stażu. Jestem z Mathilde Coste niebywale dumna, tak prawie jakbym to ja sama ją 'odchowała'. 
Nie zdradzę tajemnicy gdy powiem; jest absolwentką Institut d'Etudes politiques de Paris, obecnie pełni funkcje Presidente CANTABILE  i Directrice artistique chez CANTABILE Association.

Czas na prezentację tego, co o swojej pracy z Zygmuntem napisała. Jej tekst odkrywa nie tylko jej własne problemy, wspaniale objaśnia  CZYM MOŻE BYĆ ta właśnie PRACA NA STAŻU I JAKIE EFEKTY POZWALA OSIĄGNĄĆ. 
                       Jej tekst, może niebawem, w tłumaczeniu  Anny Molik.

Chère Ewa,
En attendant de faire un texte plus long et plus complet, voici un premier témoignage :

Mon premier stage avec Zygmunt a été une épreuve; j’avais travaillé jusqu’à lors selon les méthode de Lee Strasberg mais avec Zygmunt tous ces repères habituels étaient non seulement inutiles mais devenus nocifs; j’étais à la fois intuitivement persuadée de la profondeur de sa recherche, et en même temps je ne la comprenais pas. Zygmunt ne parlait pas avec des mots, il n’expliquait pas. Il me semblait venir d’une autre planète et ce n’était pas avec les mots qu’on pouvait espérer le rencontrer. Il fallait se laisser imprégner par son travail, son silence, partager ce qu’il vivait en étant à ses côtés pour comprendre sa recherche de l’intérieur; il m’a fallu beaucoup de temps pour me défaire de tous les oripeaux de l’Actor’s Studio et pour renoncer à comprendre par la démarche intellectuelle à laquelle mon esprit était habitué. J’entendais Zygmunt demander de « chercher la vie » expression parfaitement juste et irremplaçable pour qui a compris, et complètement inopérante pour qui n’a pas saisi l’expérience dont il parle dans les tréfonds de soi-même. « Chercher la vie » ! la recherche d’une vie …

Zygmunt ne donnait pas les clés d’un savoir technique, il laissait chacun forger ses propres outils à son contact, permettant ainsi une appropriation totale à la mesure de chacun. En cela, j’ai vécu une relation du disciple au maître : j’ai appris en observant Zygmunt et les comédiens travailler à ses côtés et surtout en ressentant et en écoutant : regarder les corps, écouter les voix, ressentir avec tous mes sens et même peut-être parfois l’au-delà des sens ; j’ai peu à peu identifié les lignes de force d’un travail du comédien où la source de l’énergie est organique, où le corps vit une vie préverbale et communique à la voix et du comédien son énergie intrinsèque et les nuances naturelles d’un feuillage d’automne remuant dans le vent. Aller puiser à la source de la vie, là où elle est tantôt la plus intense et tantôt la plus discrète mais toujours miraculeuse et bouleversante.

Les stages avec Zygmunt ont été les moments forts de mes années de formation théâtrale : l’intensité des relations établies avec chacun de ses élèves, sa générosité absolue, l’accomplissement vers lequel il menait chacun sans mot, la profondeur de son regard et les mystères de sa recherche…. Zygmunt était un mage qui faisait chanter, fleurir, rassembler ses forces, déployer, grandir….
Mathilde Coste

PS.Tłumaczenie tekstu zamieściłam...9.12.2015, a trochę więcej o M.C. 23.08.2014