piątek, 28 października 2011

www.grotcenter.art.pl

Ludzie to potrafią człowieka nieźle zadziwić, wprowadzić w  konfuzję, spowodować że poczuje się jak kosmita. Bo przecież kulturalny blogger nie uzna za kosmitów innych, raczej weźmie całą winę na siebie. Co to jest ten Instytut Grotowskiego. Co wy tam robicie. A ty, co robisz - wytłumacz mi. Jak TO wygląda?

„To znaczy, chcecie to wszystko odtworzyć i kontynuować??” Takie zdanie potrafi już lekko zirytować, gdy sensowne argumenty wyraźnie nie trafiają. Choć wydawałoby się, przecie, że wiedza o tym co to jest „instytut” nie jest wiedzą tajemną, dla osób wyedukowanych dostępną. Może i tak, może 'inne instytuty' owszem, wiadomo, ale Instytut Grootowskieego!?

To co wy tam   b a d a c i e,  zapytał onegdaj Rektor (!) jednej z wrocławskich uczelni, szczerząc szyderczo zęby. Każdy ma swoje ...... do badania, mój drogi odrzekłam, również wyszczerzając zęby. Nie powiem, oczywiście, co uzmysłowiłam rzeczonemu, od razu byłoby jasne któż ci on.

Uchylając rąbka tej fascynującej 'tajemnicy' zacznę od siebie. Zajmuję się:
Prowadzeniem Pracowni im. Zygmunta Molika Voice in  - staram się gromadzić i opracowywać dokumenty, tradycyjne i audio-wizualne. Przygotowuję zatem wydarzenia związane z zadaniami Pracowni w ramach zakładanego projektu. A więc ‘mrówczę’ (by użyć ulubionego sformułowania Patrona Pracowni) nad dokumentami, które pozostały, szukam nowych. Przeczesuję sieć, pamięć i archiwa współpracowników, także tych rozsianych po świecie. Zabiegam też o świadectwa uczestników warsztatów, zbieram fakty dot. dat, miejsc, nazwisk i przedsięwzięć. Szukam dostępnych rejestracji fotograficznych, filmowych i fonograficznych. A wszystko po to aby móc „zacząć”. Tak, zacząć - usystematyzowanie danych to początek. Wiedza jaką posiadł; opracował i wykorzystywał Zygmunt Molik nie powinna jedynie zalegać Archiwum IG, choć to niebywale zacna i zasłużona placówka. Bowiem zamierzeniem jest: dokonania te propagować, udostępniać i wykorzystywać. JAK? udostępniając nadal zasady tej nie tylko spektakularnej bo wielce pomocnej w kształceniu aktorów, i nie aktorów, metodyki. Jest przecież fachowiec, którzy to potrafi - jest sukcesor, Jorge Parente z Paryża.

Ideałem byłoby, oczywiście, gdyby nie tylko okresowo, nie tylko od czasu do czasu staże GiC były dostępne. Warto byłoby też podjąć starania by wprowadzić „alfabet Molika” na sale wykładowe uczelni teatralnych i muzycznych. Tym bardziej, że niektóre ‘światowe’ uczelnie wykorzystują już wiele elementów zaadaptowanych z Głos i Ciało. Widzieliśmy to wyraźnie, na niedawnym Making Tomorrow’s Theatre. Może zatem wprowadzenie tych „nowinek” okaże się łatwiejsze niż można by sądzić obserwując obecną inercję. Może tak, może nie, trzeba próbować i starać się.

A sceptycy, czy nie powinni zadać sobie choć odrobiny trudu i odwiedzić, choćby stronę sieciową IG. Zobaczyliby jasny i wyraźny przekaz; nie zajmujemy się żadnym „nieżywym tworem”, nie kręcimy się w kółko. Nasze działania nie wypływają z niewybrednych chęci „napychania sobie kabzy” państwowymi dotacjami czy podnoszenia nienależnego prestiżu. „Sceptycy powinni”, żartuję sobie oczywiście. Sceptycy nie posuwają się do weryfikowania niewiedzy, choć dobrze wiedzą, że ich pogaduszki i pomówienia nieraz już zaprzepaszczały ciężką i sensowną pracę wielu. Czy to tylko nam właściwa, tu w kraju nad Odrą-Nysą charakterystyczna atmosferka, swoista krzywa fizjonomia? 

sobota, 22 października 2011

O "V&B" w Krakowie

Miałam zaszczyt zaprezentować w Krakowie dokonania Zygmunta Molika w dziedzinie impostacji głosu (doskonalenia umiejętności oddechowo-werbalnych). Przygotowałam i wygłosiłam referat "Jak swobodnie operować głosem - Voice and Body Zygmunta Molika - bez tajemnic".
    
Dlaczego "bez tajemnic". Praca i dokonania reżysera i aktorów Teatru Laboratorium obrosły legendą. Legendę tworzyły rozprzestrzeniające się informacje o nadludzkich (a więc podejrzanych) cechach pracujących tam ludzi. Mało kto, poza nielicznym gronem badaczy czy wielbicieli, zadał sobie trud by zorientować się ile i jakiej prawdy kryje się za legendą. Wiedza o Laboratorium jest znikoma również za przyczyną samych twórców. Spektakle uważano za "elitarne" bowiem na salę wpuszczano niewiele osób. Ci, którzy uczestnikami byli często, w po-spektaklowym oszołomieniu, niewiele mogli czy potrafili powiedzieć. Nowe teatralne zjawisko było tak nieprzystające do tego co dotychczas znano, że większość gubiła się w odczuciach. Aktorzy swojej pracy nie objaśniali, prawie nie było rejestracji czy nagrań; tej zasady trzymano się rygorystycznie. Sam Grotowski (szczególnie po latach) mówił czy pisał o tym wiele, lecz ilu chodzi na konferencje czy czyta Grotowskiego. Poza tym, sztandarowe dzieło w tym względzie - "Ku teatrowi ubogiemu" - powstawszy w 1968 r. mogło być przetłumaczone na jęz. polski dopiero po śmierci Autora, w 2007. Wcześniej Grotowski, po prostu, nie pozwalał "Ku teatrowi" przetłumaczyć. 
Aktorzy będący dla reżysera kimś, kto jest w drodze do zdobycia wiedzy, mającym do dyspozycji działanie a nie idee czy teorie, nie traktowali teatru jako ucieczki czy schronienia. Aktor, mówił J.G. nie jest człowiekiem, który gra kogoś innego; to stan istnienia. Aktorstwo zatem nie było dla nich celem samym w sobie bo; sposób życia jest sposobem prowadzącym ku życiu - jak objaśnił ten fenomen Peter Brook w przedmowie do wydania polskiego.

Zdaję sobie sprawę, że splot tych wszystkich okoliczności, ezopowy, szyfrowany niemal język czy czas jaki upłynął nie sprzyjają rozpoznaniu, czy tym bardziej chęci poznania osiągnięć Laboratorium. Nawet tych niezwykle (i może nawet teraz bardziej niż wówczas) przydatnych aktorowi. I nie tylko aktorowi, jak udowadnia praktyka.
Zdając więc sobie sprawę ze znikomej, nieupowszechnionej wiedzy przygotowałam wystąpienie w formie pogadanki niemal starając się omówić; prapoczątki (Teatr 13-rzędów), przybliżyć młodych (wówczas) twórców i odkryć proste w gruncie rzeczy mechanizmy, na podstawie których rozwijała się ich praca. Dodatkowo przygotowałam 20 min. kompilację dostępnych materiałów na DVD obrazującą tę pracę, ze szczególnym uwzględnieniem dokonań Zygmunta Molika. Był to mój niewątpliwy ukłon w stronę obrazkowego pokolenia; obraz (ruchomy w dodatku) może powiedzieć więcej niż słowa. Na to liczyłam. Niestety, przeliczyłam się w swoich rachubach. 

Konferencja odbyła się - 20 października 2011 r. - w sali Eksperymentalnej PWST w Krakowie. Wybór miejsca sugerowałby udział w wydarzeniu - studentów przede wszystkim.  Sala mogąca pomieścić pewnie i 100 osób nie zapełniła się nawet w połowie, młodych twarzy był niewielki procent. Wspaniałych wykładów wysłuchali głównie fachowcy: prelegenci, pracownicy naukowi i dydaktyczni uczelni teatralnych oraz dziennikarze i organizatorzy. Nie wiem; co z tymi studentami? 

Na uczelnie teatralne starają się dostać nie przebierając w środkach, czy studiują później jedynie po to by zdobyć kolejne zaliczenia? I skończyć, skończyć jak najprędzej bo... liczne seriale wciąż potrzebują świeżej krwi. I czy mniej ważne dla nich, że często nie są to produkcje o których marzyć powinien Artysta. Choć praca w serialach to nic złego, mogłyby i seriale zyskać inny poziom artystyczny gdyby ich twórcy i wykonawcy zadali sobie trud by doskonalić wiedzę i umiejętności na wiele innych, nie nowych przecież i ponadto sprawdzonych sposobów. 

Zresztą, nie tylko inercja i zbyt płytkie, zdaje się, postrzeganie idei studiowania przez samych studentów jest tu winna. Programy są jakie są i nie wiem (puki-co nikt nie wie) co mogłoby ten stan zmienić. Bo i opór środowiska przed zmianami, spodziewam się, byłby spory; co innego bowiem utyskiwanie na studentów, na programy narzucane przez urzędników, na brak profesjonalnej kadry - a co innego rzeczywista gotowość na zmiany. W kuluarach, nie tylko w Krakowie, usłyszałam wiele skarg, wyczułam wiele niechęci do tego czym pedagog dysponuje i na co może liczyć. Słyszałam choćby sarkastyczne; no a niby kto miałby "to" robić, już sobie wyobrażam.

Tak więc pewnie długo jeszcze będziemy przybliżać i prezentować, choćby na konferencjach, inne spojrzenia na metody służące "żywemu słowu" w teatrze  opracowane, prezentowane i sprawdzone przez choćby:
MOLIKA, KOTLARCZYKA, LINKLATER, JOUSSE'A, OSTERWĘ czy WYSPIAŃSKIEGO

Będziemy robić to dalej nie tylko dlatego, że lubimy i interesuje nas to wszystkich żywotnie. Każdy z nas ma, wciąż, cichą nadzieję; nawet gdy nie mało się czasu czy chęci wysłuchania tego co mamy do powiedzenia, być może w przyszłości zaistnieje chęć, czy wręcz potrzeba przeczytania tego co już po konferencji będzie przedrukowane. Chęć choćby wynikająca z potrzeby napisania...kolejnego zaliczenia, kolejnej pracy naukowej lub kolejnego dokumentu dot. programu  nauczania. 
Marzenia nie tylko nic nie kosztują, bywają wręcz niezbędne. Są na to dowody.


sobota, 15 października 2011

Eugenio Barba i Odin Teatret

Przyjechali do Wrocławia ze spektaklem  The Chronic Life
W dniach 13/14/15 i 16 października można ich było podziwiać w Studio Na Grobli.

A dziś, 14.10.11, odbyło się także przed-spektaklowe spotkanie z Eugenio Barbą.
Opowiadał ze swadą niebywałą, jak to on, i o spektaklu i o właśnie prezentowanej nam Książce Spalić dom. Rodowód reżysera. To najświeższe wydawnictwo Instytutu im. J. Grotowskiego i Wydawnictwa Uniwersytetu Warszawskiego. Tłumaczenie na język polski powstało na podstawie oryginalnej wersji włoskiej konfrontowanej z istniejącym przekładem angielskim. Zadanie wykonała Anna Górka. Mam sentyment, bo to także moje nazwisko rodowe, będę więc czytała te 340 stron mając nadzieję na przyjemność niemałą i pożytek wielki.
   
Zdobyty autograf wybitnego i słynnego reżysera brzmi: Dla Ewy, części mojego polskiego domu. Wzruszyłam się, Eugenia znam jedynie tak, jak zna się współuczestników przeróżnych konferencji. Poprzednio spotkałam go w Krzyżowej 2005, w ramach XIV sesji Międzynarodowej Szkoły Antropologii Teatru (ISTA).
Odbyło się tam wówczas, między innymi oczywiście, przy pełnej teatralnej sali spotkanie Molik-Barba. Eugenio poprowadził spotkanie, na którym wciąż przez niego dociskany mistrz Zygmunt opowiadał o swojej pracy. Pozostały z tego piękne zdjęcia, rozentuzjazmowanego gdy się już rozkręcił Molika, perorującego z nieczęstą u niego pasją na wielkiej pustej scenie. By na koniec tę wielką, szczelnie wypełnioną widzami salę doprowadzić, mimowolnie przecie...do płaczu. Tak, dosłownie do płaczu. Wkrótce po tym gdy kolejno dopytywany - co i jak właściwie robi - wstał z lekkim ociąganiem by na sceną poprosić ochotnika, który zechciałby poddać się kilkuminutowej prezentacji działania umiejętności mistrza Molika.

Widzowie płakali w trakcie prezentacji, a raczej na jej koniec, gdy Z.M. zaprosił wszystkich zebranych do włączenia się do zaimprowizowanego śpiewu. Włączyli się tak mimowolnie niemal, prawie  jak zahipnotyzowani. A nieśmiały na początku śpiew rósł, rósł i wybrzmiewał pierwotnymi echami. W wygaszonej sali zrobiło się magicznie, a większość uczestników zdarzenia śpiewając drżącym głosem ocierała łzy. Później cóż, nie wiele było już do dodania, wydawało się więc, że spotkanie zakończy długa, choć natchniona i speszona otwartymi wzruszeniami, ale jednak cisza. Lecz nie, po niedługim czasie buchnęły gorące, entuzjastyczne oklaski. Czy tylko wydało mi się, czy Eugenio rzeczywiście nie podzielał ogólnego entuzjazmu?
   
Subiektywne sprawozdanie z tego spotkania znalazłam, niespodziewanie, jakiś rok temu u innej blogerki. Blog wydaje się zawieszony, wciąż jednak jest dostępny:  http://theatretravelogues.blogspot.com/2008_07_01_archive.html
W lipcu 2008, jego autorka Duska, wspomina swój niegdysiejszy staż w ramach ISTA.
Pracę z dyrektorem Letniej Szkoły Eugenio Barby wspomina z niechęcią lecz spotkanie z Mistrzem Molikiem podsumowuje krótko: Finally - the real master.

A dziś? Niemal 2-godzinne wspaniałe spotkanie, na którym ze swadą, energią i żarem Eugenio wspominał nie tylko swoją artystyczną drogę. Przybliżył nam sposoby na jakie dochodził do realizacji choćby dziś czekającego nas spektaklu. Tu przytoczę jedną z zaprezentowanych refleksji. Otóż, będąc w latach 1961-64 asystentem Grotowskiego w Opolu, dwudziestoparoletni wówczas nabrał przekonania, że zna go lepiej niż on sam zna siebie. Napisał nawet o tym książkę. A później przez całe lata próbował pracować metodą, którą (w swoim ówczesnym mniemaniu) przejrzał. Nie tylko nie osiągał sukcesów, tracił energię na obwinianie za ten stan rzeczy aktorów. Dlaczego nie takie z nich potwory jak ci u Grotowskiego? nie tak monstrualnie pracowici i tak potwornie zdolni. Skoro takiego słowa użył - monsters, ja zakładam jego znaczenia w formach, których użyłam. Trudno byłoby zakładać dziwotworów jakich. Ale co tam, najważniejsza jest tu konstatacja. Zmitrężył tak bowiem lat około dziesięciu nim dostrzegł i zaakceptował fakt: po prostu jesteśmy różni. Z tego odkrycia jest do dziś tak dumny, że podkreślał i udostępniał nam go na wiele sposobów. Za każdym stoi inne doświadczenie, inna biografia, tłumaczył. To one właśnie definiują nas personalnie, naszą pracę i nasze postrzeganie świata. Zatem efekt każdego działania jest wypadkową tego co udało nam się przeżyć i jakie to miało dla nas znacznie. Doprawdy, byłam i jestem pod wrażeniem.

Tak wspaniale uzbrojona w wiedzę przeszłam płynnie wraz z niemałym tłumem z sali spotkania na salę, w której miał odbywać się spektakl. Nie muszę dodawać, byłam rozgrzana do białości gdy jeszcze doczytałam w programie :Akcja przedstawienia The Chronic Life  toczy się równolegle w kilku krajach Europy po trzeciej wojnie domowej w 2031 roku. Na skutek wojny, wysiedleń i bezrobocia dochodzi do spotkania i konfrontacji jednostek i grup ludzi wywodzących się z różnych środowisk. Z Ameryki Łacińskiej przybywa chłopiec, który próbuje odnaleźć zaginionego w niewyjaśnionych okolicznościach ojca. ‘Zaprzestań poszukiwań’ mówią ludzie, towarzysząc mu od drzwi do drzwi. Chłopca nie ocala wiedza czy niewinność. Nowa nieświadomość pomaga mu odkryć jego własne drzwi. Ku zdumieniu tych wszystkich spośród nas, którzy porzucili już wiarę w niewiarygodne - jedna ofiara warta jest więcej niż każda wartość. Więcej niż Bóg".
No i co ja mam teraz zrobić. Bo może skoro nie zachwyciłam się, jestem jak bohaterka Ordonki 'mala i głupia'. A może gorzej ze mną,  może jest ze mną  tak jak w dalszej części tego tekstu, bo przecie przed spektaklem wysłuchałam także wszystkich tych opinii wyłącznie wielce rozentuzjazmowanych (od osób które nie tylko były wczoraj, bo są dziś a zamierzają być i jutro).  Trudno... Tzn. "ogólnie" mi się podobało. Bardzo szybko, intensywnie, kolorowo. Pomysłów mnogość wielka. Oglądało się nam wszystkim przyjemnie skoro wielu chichotało i rechotało. Aktorzy też interesujący, a na pewno dwoili się dla nas i troili. Tylko... poco  i do czego była ta ideologia skoro nic istotnego, szczególnie na zadany temat, ze spektaklu dla mnie nie wynika.  A już na pewno nie to co autor miał na myśli. Tyle tylko, że skoro ze szkoły 'wiem', że zamysł autora jest najważniejszy zamieściłam i fragment z programu. Nadto, mam za złe, potwornie naśmiecili. Dla mnie (zodiakalnej Panny) nie jest to bez znaczenia; 1/ ktoś to jutro musi posprzątać, 2/ parkiet był świeżo po remoncie a wygląda jak po wybuchu. Jak nawoływał Reżyser, jak widać, dostrzegłam nieład, lecz nie ten który miałby spowodować ten Wielki Nieład we mnie. (oj, nie na tym zależało Twórcy ). Bo tak oto starając się pogłębiać tematy bez większego trudu osiągnęliśmy dno (przed czym- przestrzegał przecie J. Fedorowicz w bardzo starym kabarecie.) No, niestety, i tak właśnie może wyglądać wdzięczność obdarowanego wzruszającą dedykacją widza.

poniedziałek, 10 października 2011

Rena Mirecka w portretach Macieja Stawińskiego


     
RENA MIRECKA - aktorka niewątpliwie wybitna. Jeden z filarów Teatru Laboratorium, związana z nim od początku do końca (1959-1984).
Zagrała wiele znaczących ról; będących wręcz kamieniami milowymi w sztuce aktorskiej. Dodatkową jej rolą w zespole było czuwanie nad umiejętnościami - w dziedzinie plastyki gestu i ruchu - współtworzących tę unikatową, ledwie kilkuosobową, grupę legendarnych laboratoryjnych aktorów. Zadaniu temu poświęciła wiedzę, umiejętności, serce i wielką pasję.
   
Te wspaniałe, bezcenne wręcz umiejętności wciąż są w zasięgu ręki każdego z zainteresowanych. Jej Laboratory KARAWANASUN The School of Rena Mirecka działa przy wrocławskim Instytucie Grotowskiego http://www.grotowski.net/encyklopedia/mirecka-rena 

MACIEJ STAWIŃSKI od wielu już lat okiem aparatu fotograficznego, i kamery, przygląda się działaniom Artystki. Fotografując Ją przyjmuje postawę uczestnika, lecz reaguje jedynie na rytm odbywających się (w jego "przeźroczystej" obecności)  parateatralnych rytuałów.

Wystawa zawiera 30 niezwykłych fotografii z 30-letniego już okresu bycia świadkiem (1980-2010).  Inauguracja wystawy  - DOMEK ROMAŃSKI  Wrocław, 7 X 2011, 18.00.

O tym jak miło spotkać bliższych i dalszych znajomych, przy okazji choćby tej wystawy, nie muszę nikogo przekonywać. To zawsze uczta dla serca, a przy okazji wystawy uczta także dla oczu.
Artystka była bardzo wzruszona, każdego przybyłego gościa przytulała serdecznie. Miała kogo uściskać bo tłumek zagorzałych admiratorów zgromadził się niemały.

Oby nigdy i nic nie zakłóciło, daj nam wszystkim Boże, tej tak niezwykle owocnej współpracy! 

niedziela, 2 października 2011

MEDEA Jolanty Góralczyk i Tomasza Mana

W dniach 30.09 oraz 1,2.10, każdorazowo o 19.00 Sala Teatru Laboratorium w Rynku była miejscem prezentacji spektaklu - "Medea" Eurypidesa. Nie jest to spektakl nowy, po raz pierwszy zaprezentowano go w Teatrze Lalek. Dopiero po 3 latach od premiery zagościł w Instytucie Grotowskiego.





Spotykaliśmy się jedynie z Jolantą Góralczyk wcielającą się w 5 postaci. Jej towarzyszami były także: ascetyczne, wysmakowane światło i muzyka wrocławianina Karbido. Muzyka nie była ilustracyjna, raczej prowadziła spektakl, a bywała i partnerem i przeciwnikiem Aktorki. Jej głos często przetwarzała elektronika, znaleźliśmy się w klimatach muzycznych, z pogranicza psychopop, numetal, noice core, ambient, trance  Przepraszam, źle kwalifikuję?  

Jolanta Góralczyk, gwiazda Wrocławskiego Teatru Lalek nie unika ról dramatycznych. Ma niemały dorobek bo interesują ją wszelkie formy aktorskiej ekspresji; często gości i zbiera nagrody na Przeglądzie Piosenki Aktorskiej czy Wrocławskich Spotkaniach Teatrów Jednego Aktora. Wrocławianie lubią ją i cenią, jest laureatką "Złotej Iglicy". Swoją pasję i wiedzę przekazuje także jako profesor i prodziekan Wydziału Lalkarskiego wrocławskiego oddziału PWST Kraków.

W monodramie aktorka wprowadza nas w historię walki Medei o prawdziwość uczuć. Uczuć, które zdeterminowały nie tylko wiarołomność męża czy bezwzględność i nieczułość otoczenia; manipulacji dopuścili się także starożytni bogowie. 
Tak postrzega przesłanie Eurypidesa reżyser i adaptator tekstu.

Tomasz Man, wrocławianin, doktor filologii polskiej i absolwent Wydziału Reżyserii Dramatu warszawskiej Akademii Teatralnej. Bywał kierownikiem literackim i konsultantem programowym, jest publicystą periodyków związanych z teatrem i dramatopisarzem. Autorem (m.in.) głośnego  111 -wystawionego w Teatrze Narodowym. Reżyser jest także laureatem nagród za "zbiorowe kreacje, oryginalny scenariusz i najlepszy spektakl".

Spektakl dwójki tych wspaniałych twórców zaczadził mnie i oczarował, zachwycił. Choć jest tak różny od przyjaznej rzeczywistości poza teatralną salą. Bo poza nią otacza nas barwna, bajkowa jesień co dzień mamiąc niewinnością błękitu i letnim wręcz upałem głaszczącym skórę. Tak więc świat zewnętrzny zdaje się ciepły, jasny, bezwietrzny i bezchmurny. W tym jasnym świecie wydaje się nie być zdesperowanych trucicielek, dzieciobójczyń, lodowatych serc, nadrzędnej racji stanu i znieczulicy. Pod warunkiem, że... nie zauważa się horrorów przedwyborczych.

I tacy, wprost z tej bajkowej jesieni, w zwiewnych strojach, z bosymi stopami - zostajemy sam na sam z dylematami bohaterów Eurypidesa, które jak były tak są, i pewnie będą takie same, do końca świata. A ten ich świat straszny i bezrozumny nieuchronnie wciąga w głąb grząskiego, niepewnego gruntu. Nas bosych, nas nieodzianych, nas niegotowych.

O spektaklu (w swoim czasie) powiedziano niewiele dobrego.
Scenografię Evy Farkasovej porównywano do klaustrofobicznego strychu czy zamkniętej skrzyni. Muzyka zdała się recenzentom zagłuszająca, męcząca i drażniąca a efekty świetlne miały zaburzać perspektywę. Sama zaś aktorka obarczona przez reżysera rolami: Medei, Kreona, Aigistosa, Jazona i Służącej - nie dość, że podobno, nie miała do zaproponowania żadnych środków aktorskich (poza prostą i oczywistą modulacją głosu) to jeszcze nie rozumiała Medei. Nie dała też sobie, czy raczej nie miała szansy, na zbudowanie którejkolwiek z postaci. Medea, ta sprzed 3 lat, w jej interpretacji stała się, wedle opisów, kobietą z jakiejś odległej, nikogo nie interesującej wyspy. Krótko mówiąc spektakl porównano...do "bryku z historii".

Może i tak było, bo dziś, w niedzielę, znalazłam CZARNĄ niezwykle rzadką PERŁĘ.
Jaki "bryk" i dlaczego historia. Opowieści, rozpoznania i diagnozy starożytnych zrobiły się odległe?
   
W spektaklu nie ma jednego zbędnego zdania. Wszystko jest logiczne, klarowne i przejrzyste. Adaptacja jest mistrzowska. A oszczędna, wręcz ascetyczna reżyseria czyni przekaz nośnym, ponadczasowym i pozwalającym na identyfikację, nie tylko widzom z obecnego 2011 roku.

Scenografia to lekko ukośnie podwieszony, półprzejrzysty, biały o zmiętej fakturze ekran. Jest jeszcze jedno krzesło i jeden czarny, długi płaszcz. Pozornie niewiele, lecz tak wyrazić i opisać można, okazuje się, wszystko. Bo dochodzą przecież jeszcze: gra świateł i pomysły inscenizacyjne.
Zachwycające są sposoby wykorzystywania wąskiego pasma światła na podłodze, tak oznaczona przestrzeń może stawać się niebezpieczną przełęczą. Ten sam wąziutki, poprzeczny  pas światła skupiony na wysokości błękitnych oczu aktorki skupia naszą uwagę na niej, niepodzielnie. Na scenie jest też wiele mroku, z niego wyłaniają się jasne, czasem kolorowe - prostokąty oświetlające bardzo precyzyjnie oszczędną akcję. Także sceny podświetlające siedzącą czy stojącą sylwetkę Aktorki są wspaniałe, choć trochę jak z gry w zajączki na ścianie. Tu jednak nie są z tej gry na pewno. Brawo!

Muzyka. Starałam się ją umiejscowić estetycznie (dla przybliżenia) lecz w trakcie spektaklu o tym nie myślałam, bo, oddawała każde drgnienie duszy. Świetnie opisywała narastającą akcję; była niezbędna i absolutnie adekwatna. Nie odczułam przesady, zbędnego estetyzmu czy efekciarstwa. Była i nie było jej. Bez niej ten spektakl miałby inną dramaturgię, a może nie miałby jej w ogóle.

Na koniec Jolanta Góralczyk. Komu przyszło do głowy, że może nie rozumieć Medei lub którejkolwiek z odtwarzanych postaci. Jest doskonała. Poczynając od dykcji, na oszczędnej i celowej grze kończąc. Niełatwy tekst podaje naturalnie i nowocześnie. Zero koturnowości, zdawałoby się na zawsze kojarzonej z antyczną tragedią. Gdy patrzy się na nią, słucha jej, wydaje się, że robi najprostszą i najłatwiejszą rzecz w świecie. Niczego przy tym, pozornie, nie podkreśla, a już na pewno niczego nie przerysowuje. Wiemy, że jest aktorką, tak, lecz głównie jest i pozostaje sobą.

Tekst jest aż gęsty od znaczeń, akcja zmienia się jak w kalejdoskopie. Nie czujemy jednak nacisku czy pędu. I wierzymy, wierzymy święcie, czujemy i widzimy, że mówi do nas wiele postaci a nie jedna, nie ta sama. Osiągnięto to ledwie lekką zmianą barwy głosu, niewielką zmianą tempa czy lekkim przechyleniem głowy, chwilowym obrotem czy pochyleniem. Czasem używa płaszcza, czasem krzesła. Tylko. A my widzimy ich wszystkich jak mierzą się ze sobą i okolicznościami. To dzięki niej, dzięki tej aktorce Medeę nie tylko rozumie się, prawie się ją rozgrzesza i lubi. Pozostałe odtwarzane postacie z dramatu też są wiarygodne. Tak widać musiały, taki był czas i okoliczności. Tak nakazywali bogowie i maskulinizm  tradycji. Nie wiem, zdaje mi się czy jest to wręcz feministyczny przekaz?

Jolanta Góralczyk ubrała się w małą czarną bez rękawów, jeans'owe rurki i płaskie buty. Jest piękna, wysoka i smukła. Chętnie poznałabym... jej fryzjera.