poniedziałek, 27 lutego 2012

Staż Z. Molika - odczucia Angeli Ottone

23 lutego - zamieściłam notatkę o uczestniczce wrocławskiego stażu - w grudniu 1993. Obiecałam wówczas zamieścić Jej spojrzenie na pracę z Zygmuntem Molikiem, pozostaje spełnić obietnicę.
                        Na zdjęciu Autorka - L'uomo Caravaggio,  5 luty 2011

Testo  originale di:  Angela Ottone,    
Traduzione dall’ Italiano di:  Elżbieta Wolak

Warsztaty aktorskie Zygmunta Molika. Wrocław 14 - 19 grudnia 1993 r.
    
     Jest popołudnie i nawet nie jest tak zimno w tym Wrocławiu, tonącym w przedświątecznej atmosferze zbliżającego się Bożego Narodzenia.
     Kieruję się w stronę Rynku, przechodząc obok ulicznych handlarzy i ich straganów, na które nie zwracam uwagi, lecz których kolorowe smugi towarzyszą moim spokojnym krokom. Zostawiam za sobą psa, skulonego w kącie między tekturowymi kartonami i resztkami jedzenia. On tam leży prawie bez ruchu, tak jakby pilnował schodów i przechodzących  po nich ludzi, którzy zwalniają krok żeby na niego przez chwilę popatrzeć - o co pies jednak zdaje się całkiem nie dbać.
    Od zaułku oddziela mnie jeszcze parę kroków, przechodzę pod arkadami i plakaty ‘Centrum’ po mojej prawej stronie uświadamiają mi, że już jestem na miejscu. Z lewej strony otwiera się ulegle, pomalowana na brązowo brama, wnętrze także jest brązowe, z wyjątkiem fragmentu pod schodami utrzymanego w kolorze jasnożółtym. Zastanawiam się, kto i kiedy zdecydował, żeby w ten sposób wymalować klatkę schodową. (W tym kraju nawet już nie pytam: dlaczego? - „tylko takimi farbami dysponowaliśmy” - słyszałam często w podobnych okolicznościach).
    Głosy dochodzące z wyższych pięter upewniają mnie, że są już inne osoby oczekujące na początek pracy. Wchodzę na ostatnie piętro. Tu mój wzrok szybuje ponad dachami. Sala, w której się przebieramy, jest zimna i te pierwsze chwile są krępujące po trosze dla wszystkich, mimo, że - jak to się często zdarza w trakcie takich roboczych spotkań - większość twarzy należy do ludzi poznanych już wcześniej, w innych miastach, teatrach, salach, w trakcie innych warsztatów.
    O godz. 14-tej jestem w sali na I piętrze. Na szczęście tutaj jest cieplej! Okna są zamknięte, mury ciemne, a dokładnie - czarne, z wyjątkiem tej pięknej ściany z czerwonej cegły. Zawsze lubiłam  ścianę.
    Z ulicy dochodzi szmer (hałasu) i słychać głosy tych, którzy nie będą tu z nami pracować.  W sali nasza grupa wciąż się powiększa. Ostatecznie będzie nas 15, 16 lub więcej osób. Nigdy nie zatroszczyłam się, żeby wszystkich policzyć.
    O godz. 14.30 przybywa  on: punktualny, wolnym krokiem, mniej korpulentny niż to sobie wyobraziłam. Wygląd zewnętrzny Zygmunta Molika jest dla mnie prawdziwą niespodzianką. Wyobrażałam go sobie zawsze (jako imponującego/okazałego mężczyznę), tymczasem jego dżinsy kryją nogi - jak się można domyślać - silne, lecz nie obfitujące w muskuły. Jego tors, odziany w koszulę koloru butelkowej zieleni, daje pewne poczucie bezpieczeństwa, lecz poważna twarz budzi we mnie nieśmiałość (i zakłopotanie). Wiek Molika zdradza wyraźna łysina i lekko zaokrąglony brzuch, który na szczęście czyni go mniej legendarnym, a bardziej ludzkim.
    Jaskrawo czerwone, grube skarpety ściszają rytm jego kroków, gdy przechadza się po sali oczekując na przybycie reszty uczestników. Dziwne, ale nie upomniał spóźnionych ani jednym słowem!
    Otrzymawszy w końcu odpowiedź twierdzącą na swe pytanie: - czy już wszyscy jesteśmy? - podszedł do okna (tego które wychodzi na zaułek), otwiera je i wygląda przez chwilę na zewnątrz. Potem obraca się i zachęca nas, abyśmy zrobili to samo: - spójrzcie przez chwilę na niebo, popatrzcie na nie.
    Ta nasza cicha procesja, aby spojrzeć na niebo - które wyglądało, jak gdyby chciało objąć swą stonowaną szarością puste dachy wychylające się na zaułek - jest naszym pierwszym ćwiczeniem. Zrozumiałam to jednak później. Molik zamyka w końcu okno, prosi abyśmy utworzyli krąg i pokazuje nam pozycję, która w następnych dniach okaże się podstawą, punktem wyjścia i dojścia każdego ćwiczenia wykonywanego w postawie stojącej.
    Chodzi o pozycję równowagi, otrzymaną przez przesunięcie punktu ciężkości ciała na jedną nogę (np. lewą), podczas gdy druga noga jest trochę cofnięta i oparta na podłodze, z lekkim naciskiem na przedstopie. Ciężar ciała jest więc utrzymywany przez nogę wysuniętą. Trzeba jednak bardzo uważać, żeby nie „usiąść” na biodrze. Aby to się udało, pośladki nie mogą być rozluźnione, a na poziomie bioder i pasa powinno być wyczuwalne lekkie napięcie, spowodowane kontrastem dwóch sił: jednej, która naciska w dół idąc ‘wektorem’ nogi i drugiej, która prze do góry po linii bocznej tułowia, aż do karku i głowy.
Przedstawiając to w sposób bardziej poetycki możnaby rzec, że ta pozycja pomaga w poszukiwaniu punktu zetknięcia się nieba (dokąd podąża głowa) z ziemią (na którą nasze stopy pragną zawsze wrócić).
    Molik daje nam chwilę, abyśmy znaleźli właściwą pozycję, po czym pokazuje nam lekkie krążenie miednicą, któremu w fazie ruchu do tyłu towarzyszy  w d e c h, natomiast w fazie powrotu do przodu -  w y d e c h (później faza wydechu stanie się fazą emisji głosu: najpierw wdech, później słowo).  Molik każe każdemu z nas, aby powtórzył ten ruch, wymawiając własne imię. Górna część klatki piersiowej jest ‘otwarta’, to znaczy przesuwa się jednocześnie do góry i do przodu. Daje to wrażenie, że mostek chciałby być lustrem dla tego nieba w odcieniach szarości, które tam, poza czarnymi, zamkniętymi oknami sali ćwiczeń wciąż oczekuje na nasze nowe spojrzenie.

Przytaczałam tu z mojego zeszytu pt. „Doświadczenia- brulion” to, co było początkiem sześciodniowej pracy w tym samym miejscu, o tej samej porze, ze stałą przerwą o godz. 16-tej (abyśmy mogli się pokrzepić herbatą, którą ktoś dla nas przygotowywał na parterze).
    Nie wydaje mi się właściwe opisywanie tu wszystkich ćwiczeń, jakie nam pokazano w trakcie warsztatów, bowiem jeśli nawet jest prawdą, że była to praca czysto fizyczna i zmysłowa, to jednak Molik nigdy nie uczynił jej jedynie gimnastycznym powtarzaniem lub wyczynem.
„Nauczyć się” to nie znaczy „wykonywać ćwiczenia” - powie Molik trzeciego dnia pracy, i rzeczywiście te ćwiczenia - zawsze tak precyzyjne, że można by  je sprowadzić do gimnastycznych schematów - stawały się, dzięki jego słowom DIALOGIEM, BAŚNIĄ (używam wielkich liter, aby podkreślić wagę tych słów!). Ściana nie jest już ścianą - lecz moim partnerem, partnerem - przestrzenią, z którym chcę rozmawiać, używając na przykład moich bioder. Te z kolei wykonują kilka zwykłych okrążeń nie po to, by ćwiczyć mięśnie grzbietowe i brzuszne, lecz aby uciec od nierozerwalnej więzi, która je łączy z kręgosłupem - i opowiedzieć (być może!) historię mojej ucieczki. Byłoby, w każdym razie poważnym błędem przypuszczenie, że z powodu tego nie gimnastycznego ustawienia zarzucona zostaje precyzja - wręcz przeciwnie. Poszukuje jej się z największym zapałem, z najwyższą gorliwością, ponieważ tylko poprzez precyzję „dialog” z przestrzenią i dźwiękiem znajduje właściwy wymiar i przyczynę istnienia. 
Z mojego „Brulionu” - dn. 15.XII.’93: „Waszym partnerem jest przestrzeń - mówi Molik - nie możecie działać, jeśli nie odniesiecie się do kogoś. Nawiązanie kontaktu w drugim człowiekiem jest sensem życia. Impuls fizyczny, dźwięk, gest czy słowo - muszą być skierowane do kogoś. „Alfabet” - tego terminu używa Molik pokazując nam ćwiczenia i zupełnie tak samo, jak litery alfabetu, wszystkie ruchy zostają połączone i zmodyfikowane - aby sformować sylaby, słowa, zdania - aż do osiągnięcia subtelności i wykwintności poezji.
    Molik demonstrował po jednym ćwiczeniu, a następnie pozwalał nam improwizować przy użyciu świeżo poznanego alfabetu. Każde ćwiczenie miało swą duszę, historię i dlatego Molik nigdy nie opisywał nam np. plie - z wyprostowaną klatką piersiową i lekko zgiętymi w łokciach rękami, opuszczonymi przed sobą prostopadle do podłogi - lecz mówił: „To tak jakbym się opuszczał w ciemności, aby dosięgnąć i dotknąć rękami tego, co się znajduje przede mną, na dole. Nie wiem co to jest: woda, ogień, ziemia? To materia nieznana, dlatego obniżam się niespiesznie, a ręce podążają za tym ruchem... bardzo powoli. Nie patrzę w dół, to nic nie da, jest tak ciemno, że nie mógłbym nic zobaczyć. Muszę to tylko poczuć, delikatnie dotknąć”.
    Nigdy nie pokazywał czym i jak powinniśmy poruszać podczas długich improwizacji (nawet bez zegarka na ręku wiedziałam, że niektóre z nich trwały około godziny; trochę krócej lub dłużej). Interweniował tylko, by poprawić oczywiste błędy w koordynacji i ‘gdy coś nie było w porządku’, mówił: - ‘Nie, nie tak. Szukaj jeszcze, ale w innym kierunku’.  Czasami zdawałam sobie sprawę, że wchodził z kimś w ścisły związek, widziałam jak porusza się po obrzeżach sali, czułam jego uważny wzrok, a potem gest, fizyczną sekwencję, pozycję, dźwięk - wszystko czynione z kimś i dla kogoś.
    W moich notatkach z dn. 17.XII.’93 znajduję następującą N. B.: Jedną z najciekawszych rzeczy w całym kursie jest zachowanie Molika podczas improwizacji. Krąży prawie niedostrzegalnie wokół kogoś kto pracuje. Obserwuje, słucha. I kiedy dostrzega, że coś ‘zaczyna się rodzić’ - uczestniczy w tym akcie całym swym ciałem, reagując i ofiarowując swoją całkowitą fizyczną obecność. Przy nim wydaje się niemal, że nie istnieje błąd niepotrzebny, wszystko co się robi - jest ważne. Często widziałam, że przybierał pozycję podobną do pozycji osoby improwizującej. Zadawałam sobie pytanie; czy czyni to, aby zrozumieć jakie napięcia wchodzą w grę przy pewnych pozycjach, czy też aby dostarczyć lustra (dostrzegalnego w sposób nie do końca uświadomiony i racjonalny) temu, którego działanie go poruszyło.
Tu chciałabym przytoczyć własne doświadczenie, które miało miejsce trzeciego dnia warsztatów. Molik wszedł do sali, gdy niektórzy z nas już się pojedynczo rozgrzewali. W ciszy założył swoje grube, czerwone skarpety i nakazał nam kontynuować rozgrzewkę. Ta zaś stopniowo przeistaczała się w prawdziwą improwizację opartą o „alfabet” ciała i gestów, którego nauczyliśmy się w poprzednich dniach. Po pewnym czasie, którego nie umiałabym określić, Molik dał sygnał do rozpoczęcia improwizacji wokalnej ( może powinnam użyć terminu: dźwiękowej?). Także to ćwiczenie trwało przez czas nieokreślony, a nawet ośmieliłabym sie rzec - nieskończony. Prywatnie, doświadczyłam uczucia wysiłku i wyczerpania do tego stopnia, że poczułam się tak wycieńczona, jak mi się to już od dawna nie zdarzyło. Mimo to, krok po kroku, owładnęło mną poczucie mocy. Głos wychodzący z mojego ciała wydawał mi się nieznany i niemal potężny. Nie była to siła indywidualna, osobista - lecz zbiorowa, będąca w ścisłym związku z grupą osób, które mnie otaczały.  Miałam niewiarygodne wrażenie (bardziej fizyczne niż duchowe czy uczuciowe), że jestem podtrzymywana przez głosy moich kolegów - które nie pozwoliły mi upaść; byłam członkiem tej ‘wspólnoty dźwiękowej’, podążającej nie wiadomo ku czemu.
    I oto Molik jest przy mnie. Śpiewa. Nie przerywając mojej improwizacji zastanawianiem się, czy chce abym go naśladowała, abym w jakiś sposób podążała za nim. Przez chwilę czuję, że mój głos waha się, a uczucie mocy zanika. Lecz wezwanie grupy jest zbyt natarczywe, nie mam wyjścia, muszę poddać się temu niekontrolowanemu strumieniowi dźwięku. Molik pozostaje przy mnie przez parę minut i widzę, jak jego ruchy wspierają moje - w pewnym sensie rozbudowują je i w konsekwencji - stymulują, ukazując mi inne możliwości. Przestałam sobie zadawać pytania, śpiewam i już. Śpiewam i wiem, że nie śpiewam tylko dla siebie.
    Gestem dyskretnym i delikatnym, lecz także stanowczym i nie podlegającym dyskusji, Molik wezwał nas do zaprzestania improwizacji i w tym samym momencie zapanowała na sali cisza absolutna. Wówczas ja, równie cicho, zapłakałam. Nieruchome i nieme oczekiwanie przerwał sam Molik: To było prawdziwe poszukiwanie - powiedział - Czasami się to zdarza. Przerwa, herbata jest już pewnie gotowa na dole.
Po przerwie Molik zawiesił zajęcia w tym dniu. I teraz wiem, że miał rację. „To Coś”, jak nazywał to Grotowski - stało się i nie mogło się powtórzyć jeszcze raz w tym samym dniu.
Nie pozostało mi nic innego, jak tylko przemyśleć to zdarzenie. Oraz zdanie, które Molik często wypowiadał poprzedniego dnia: „Tu się nie szuka poprzez uczucia, lecz poprzez zmysły”.
    W następnych dniach miały miejsce inne chwile, w których zaistniało między nami to, co ja uwielbiam nazywać Cudem, lecz są to doświadczenia, których nie da się opowiedzieć, pomijając doznania i emocje, jakkolwiek by one nie były silne i gwałtowne.  Nie mogę wyrazić piórem brzmienia , wibracji zdławionego głosu C., która kontynuuje improwizację wśród potoków łez, zwilżających jej twarz. (dla zachowania dyskrecji, nie używam imion moich kolegów i koleżanek). Mogę jednak opisać jej ciało, któremu udaje się wreszcie odkryć ruch, pozycję w której brak: nierównowagi bocznej, sztywności kończyn dolnych; nieruchomość i oddalenie ciemnych oczu dają życie innej C. „kobiecie-marionetce”, wzruszającej i nieznanej. Nieznanej zarówno sobie jak i innym.
Molik przemawia do niej szorstko: „Otwórz oczy, wypręż ciało i maszeruj prosto. Brakuje ci czegoś zasadniczego, szukaj tego. Czuję, że próbujesz, więc wysil się i naprawdę to znajdź, żeby wypełnić tę pustkę, którą w sobie nosisz”.
Do kolegi, który na nią czekał w wyznaczonym miejscu, Molik mówił: „Ty jesteś jak ptak na gałęzi. Ptak, który patrzy, patrzy i czuje się gotowy, lecz widzi, że będzie musiał jeszcze poczekać, bo ‘ten moment’ jeszcze nie nadszedł”.
Natomiast do dziewczyny, która wyglądała jakby chciała zrezygnować, rzucił: „nie, nie możesz się cofnąć. Odczekaj, ale nie wycofuj się z gry. Teraz to już nie jest możliwe”. Łez K. było coraz więcej, i co dziwne, jej głos stawał się odpowiednio - coraz bardziej bolesny, lecz i coraz potężniejszy aż do chwili, gdy nagłe i oswobadzające łkanie - nie zdusiło dźwięku w jej gardle. Teraz już nie mogła się zatrzymać i zmierzała, nie ociągając się ku A. kierując się tym dźwiękiem, który wibrował w każdej części jej ciała, wychylonego do przodu mechanicznym i uroczystym krokiem.
Nigdy wcześniej nie zrozumiałam tak dosłownie, co oznacza ‘zapewnić im dyskrecję, która musi przetrwać, póki to co widzisz nie stanie się spektaklem’ - chociaż przeżytym.
Molik często mówił o stosunku do drugiego człowieka, pozostającego „na zewnątrz siebie”; kładąc nacisk na potrzebę zrozumienia, że to co czynimy, czynimy „ja i ty” i „hic et nunc” (tu i teraz - E. M.).  „Nie poszukujemy głosu jako odrębnego i autonomicznego środka ekspresji; interesuje nas dźwięk i harmonia, które rodzą się z wibracji ciała. Nie możecie ‘grać’, jeśli nie odniesiecie się do kogoś. Nawiązanie kontaktu z drugim człowiekiem - jest sensem życia”.
    
     Szóstego dnia wypiliśmy wspólnie ostatnią filiżankę herbaty, uczestniczyliśmy w ostatnich improwizacjach, a potem Molik podziękował nam za wykonaną pracę. Zdjął swoje grube, czerwone skarpety, doprowadził do ładu zieloną koszulę, podobną do tej z pierwszego dnia (czyż nie mówi się, że zielony to kolor nadziei?) i pożegnał się z nami. Na koniec zszedł po schodach... i powrócił - tak jak i my - na ulice Wrocławia. Nadal zanurzone w przedświątecznej atmosferze.
I tylko psa, skulonego w kącie pod schodami - już nie było.
Milano, 15 Gennaio 1994, Angela Ottone.

(Ewa Molik, II. 2012.  Układ tekstu, podkreślenia i uwypuklenia - własne).

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz