czwartek, 29 marca 2012

"Przełącz się na nowy wygląd" i tak w kwietniu go zmienimy.


Czas już jakiś temu, z tajemniczych dla mnie przyczyn, układ roboczej strony nowego postu średnio zaczął się mieć do efektu widocznego po opublikowaniu. Robiłam co potrafię; podglądałam i poprawiałam. Bardzo to nużące i zżerające czas zajęcie. Trudno, myślałam, tylko to mogę zrobić by nie uchodzić za niechlujną.

Kolejno zaczęłam próbować... dopasowywać istniejący już, znany i lubiany kolorowy szablon do szerokości tego, na którym w pocie czoła prokuruję kolejne opowieści. Nie było to proste, bo jeden miał 13 cm szerokości, a drugi 17,5. Zupełnie nie wiem o co chodzi! Pewnie nawet nie ma mi co tłumaczyć, próbowałam już zrozumieć. Pytałam i niewidzialnego dra Google i, obecnego tu dra G. House'a - który najwyraźniej popiera, łagodnie mówiąc, pomysły 'do bani'.

Szerokości, otwierającej się po kliknięciu polecenia nowy post, strony zmienić się nie da. Przynajmniej u mnie. Z duszą na ramieniu, że stracę wszystkie moje cenne dzieła zaczęłam edytować układ. Jeździłam kursorami obserwując zmiany, zgrzytałam zębami widząc głupawkę, w którą zmieniał się blog. Kasowałam kolejne genialne pomysły i testowałam nowe. Wyczerpałam możliwości. Jedyne co osiągnęłam to to, że salon ma 14,8 cm, kuchnia zaś wciąż i nadal 17,5. Wiem, bo mam rozciągany przymiar liniowy! W każdym bądź razie, jak dla mnie, koniec eksperymentu. I tak; jedno widzę gdy piszę a co innego objawia się w podglądzie. Te niespełna 3 cm robi różnicę, nie tylko w obwodzie spódnicy. Nie potrafię ogarnąć czemu do niedawna jeszcze było, a od miesiąca nie jest to jednakie. Nowy, kolejny, rewelacyjny oczywiście, wygląd bloga włączyłam dopiero dzisiaj. Zmęczyło mnie nieustanne nagabywanie i oblepianie stron naglącymi zaleceniami, przez dobroczyńce mego - operatora.

Wszystko to byłoby drobnostką zwykłą, gdyby nie fakt, że dodanie owych marnych 2 cm zmieniło parametry  w s z y s t k i c h  wpisów. I teraz to dopiero mam przecudny efekt! Niejedna i niejeden zdziwi się, gdy nieopatrznie wróci do historii - bo jedno poszło w lewo, drugie w prawo. Linijki tekstów szczerzą się szczerbato, a zdjęcia i filmiki latają sobie dowolnie. Trudno, mleko już rozlane. Mogę tylko pocieszać się, że jednak treść nadal nad formą góruje, a dla celów wyższych nie raz już dokonywano eksterminacji wszelakich, i jakoś uchodziło to sprawcom płazem.

Zapraszam zatem, jak zawsze, ale już na nowe, szersze o 1,8 cm pokoje. Ja pozaglądam sobie jeszcze chwilę - z coraz większym zdumieniem, że to w ogóle możliwe - na pięknie opracowane strony moich kochanych 'obserwowanych' i wzniosę kielich za determinację własną. Za waszą - moi mili - tym razem nie. I bez moich toastów radzicie sobie świetnie! Wasze kuchnie i salony są, co najmniej, dostatecznie kompatybilne! 

poniedziałek, 26 marca 2012

50th Anniversary of the World Theatre Day



Zainspirowana, niewątpliwie, dokonaniami Zygmunta Molika dyrekcja ówczesnego Ośrodka Grotowskiego zrealizowała projekt
Summer Academy Body Voice 2006 Brzezinka - Wrocław - Bielefeld  
Pełen niecodziennych zdarzeń odbywał się w okresie od 27 lipca do 6 sierpnia 2006.
Projekt inaugurował Przegląd Teatralny (14-16.06) inicjowany przez Teatr ZAR. Miano tej teatralnej grupy oznacza nazwę pieśni pogrzebowych, wykonywanych przez zamieszkujących najwyższą część Kaukazu - północno-zachodnią Gruzję - Swanów.
W latach 99.- 03. ZAR podjął szereg wypraw do Gruzji szukając kontaktów z ludźmi, którzy praktykowali te przedchrześcijańskie tradycje muzyczne. Stażyści mieli poznać czysty dźwięk i harmonię Swanów zawarte w gruzińskich pieśniach liturgicznych (krzyki/rytm/oddech). Wzięto wówczas pod uwagę także wzorce rodem z Bałkanów (rytmiczne i improwizacyjne).

Tak więc zajęto się koordynacją i badaniami naturalnych skłonności rytmicznych. Połączeniem fizycznych rytmów z oddechem, głosem i śpiewem; impulsów fizycznych i akrobatycznych elementów. Wszystko to wydarzyło się w Brzezince (27 - 31.07).

               Do projektu Letniej Akademii 06. powrócę, dziś świętować chcę Dzień Teatru

                                         D z i e ń   T e a t r u   wraz  z:
      UNESCO, Johnem Malkovich'em i performerami Teatru ZAR.

     Teatr ZAR tworzą aktorzy z Polski, Słowacji, Danii, Hiszpanii, Włoch czy USA. 
     Nagranie realizowano: w Sali Laboratorium Wrocław i w MCA Chicago.
Przeczucia nieśmiertelności ze wspomnień wczesnego dzieciństwa. "Późna historia ciała" - po miłości, poniżeniu, śmierci - jest niemożliwą opowieścią o zmartwychwstaniu.

Wcześniejsze nagranie: SFIntlArtsFest, 17.10.10. Cz. III Tryptyku: Anhelli.Wołanie.



czwartek, 22 marca 2012

Otwarty Uniwersytet Poszukiwań poleca: Jana Pilatova

27 marca przypada 
Międzynarodowy Dzień Teatru
W tym dniu, o godz. 19, odbędzie się 
Wykład Mistrzowski 
prof. Jany Pilatovej: Anamneza "Święta"


Otwarty Uniwersytet Poszukiwań - to jeden z naukowych cykli I.G. we Wrocławiu.

Instytut Kultury Polskiej Uniwersytetu Warszawskiego,
Katedra Dramatu i Katedra Teatru, Wydział Polonistyki UJ,
Katedra Dramatu i Teatru, Instytut Teorii Literatury, Teatru i Sztuk Audiowizualnych
Uniwersytetu Łódzkiego,
Zakład Teorii Kultury i Sztuk Widowiskowych Uniwersytetu Wrocławskiego,
Zakład Dramatu i Teatru Uniwersytetu AM w Poznaniu.

To jedynie część naszych rodzimych uczelni, których przedstawiciele w projekcie biorą udział. Wykłady prezentują także liczni wykładowcy wielu innych światowej renomy instytucji. Wstęp jest   w o l n y. 

Jana Pilatova - teatrolożka, profesor Wydziału Teatru Akademii Sztuk Pięknych w Pradze, także stażystka Zygmunta Molika. Lata całe przysyłała swoich studentów po nauki do Wrocławia. W 68., po raz pierwszy, szkoliła się w Teatrze Laboratorium. 
Od tego czasu zajęła się badaniami i tłumaczeniami tekstów J. Grotowskiego.
W 2009 opublikowała Hnizdo Grotowskeho. Na prahu divadelni antropologie. 
Doświadczenia teatralne wykorzystuje w pedagogice.

W trakcie wykładu Jany Pilatovej 
- "Święto" J. Grotowskiego i "Peregrinatio Energii" (notatki zakonnicy z pielgrzymki do Ziemi Świętej w IV wieku) staną się źródłem rozważań o mocy teatru jako działania i anamnezy. Staroindyjski podręcznik teatru "Natjasastra": kto uczestniczy w teatrze jak należy, jako widz czy jako aktor, ma taką samą zasługę, jakby się modlił albo dał jałmużnę.

"Czasy są trudne, uwodziciele najróżniejszego gatunku kuszą konsumpcyjnymi atrakcjami, że aż strach. Trzeba stwarzać przeciwwagę tym przynętom" - powiedziała kiedyś do reżysera Leszka Mądzika - Jana Pilatova. 
Święte słowa. Wykłady Otwartego Uniwersytetu Poszukiwań stanowić mogą wyborną przeciwwagę.

Anamneza "Święta" http://www.grotowski.net/performer/performer-4/anamneza-swieta 

poniedziałek, 19 marca 2012

Wrocławskie Organizatorki staży V&B

Ten post ma nr 101. Tak więc 100 wpisów poza mną. 
Dziękuję wszystkim, którzy mnie wspierają.
Swój mały jubileusz dedykuję dwóm wspaniałym Paniom. 

Jesienią 2006 - znużony już, zapewne, prowadzeniem zajęć w kilku językach jednocześnie, Zygmunt poprosił aby, jeśli można, grupy były jednorodne językowo. Najbliższy staż, który miał spełniać te kryteria odbyć się miał: 2 - 6 listopada. Prośbę o możliwość uczestnictwa zgłosiło oczywiście, jak zazwyczaj, o wiele więcej osób niż było miejsc i dużo więcej obcokrajowców niż rodaków. I to rodaków nie koniecznie, dostatecznie, znających języki obce.

Organizująca ówcześnie staże Zygmunta - Justyna Rodzińska-Nair starała się spełnić życzenie prowadzącego. Skończyło się jednak na tym, że finalnie w zajęciach udział wzięło jedynie 7 osób by można było porozumiewać się wyłącznie w angielskim.

Justyna to bardzo wyważona i godna zaufania osoba. Z Instytutem związana jest od lat wielu, początkowo jako wolontariuszka i tłumacz - pozostała, i mam nadzieję pozostanie na dłuuugo. W Instytucie prowadzi m.in. wykłady, warsztaty i treningi sztuki kalarippajatu. Zainteresowanych odsyłam do strony sieciowej Studio Kalari. 

Ma również swój udział w oficjalnym uznaniu Jorge Parente - sukcesorem metody. Przed laty, właśnie do niej, zwróciłam się z prośbą by pięknie przetłumaczyła i spisała na papierze firmowym wolę Zygmunta Molika, w językach angielskim i francuskim. W owym czasie obecny Instytut miał jeszcze długą i skomplikowaną nazwę, (jak nie przymierzając ten blog jeszcze kilka miesięcy temu). The Centre for Studies of Jerzy Grotowski's Work and for Theatrical and Cultural Research, taka też nazwa figuruje na certyfikatach Jorge.

Justyna, w ujęciu Macieja Zakrzewskiego

Mimo, że w życiu Molika zapisała się piękną kartą jej wkład w organizację to niewielki procentowo czas pracy, jaką przy stażach V&B, trwających niemal  50 lat, wykonała inna osoba.

Ponad 40 lat zajmowała się tym Stefania Gardecka - kobieta-instytucja, potocznie zwana asystentką J.Grotowskiego. Pomagała i matkowała nie tylko Zygmuntowi. Dbała i o innych aktorów Laboratorium. Niemal równie dopieszczała każdego stażystę czy gościa. Tak, to również ona przygotowywała owe słynne herbatki, na które studenci schodzili się w czasie przerwy. Wówczas, w pokoju w którym pracowała, a który obecnie jest Czytelnią Archiwum stała kanapa, tzw. kultowa. Zasiadali na niej wszyscy ci, którzy załatwiali cokolwiek w Instytucie. A także ci, którzy jedynie przechodzili mimo i wpadli na słów kilka. Czego by nie powiedzieć o Stefie (tak mówi się o niej powszechnie) i tak będzie za mało.

Stefa, na stronie Przyjaciół Teatru Nie Teraz z Tarnowa

             A oto sześcioro ze wspomnianych stażystów (2-6 XI 2006)

Katarzyna Jeremicz, o której (póki co) nic mi nie wiadomo.

Artur Grabowiecki dr filologii polskiej po UJ, który na pytanie czym się zajmujesz napisał: "niczym". Choć obiektywnie prawdą to nie jest, bo wystarczy choćby zajrzeć na stronę www.teatr-pismo/1574.

Była też Joanna Krzemińska, 20 latka z Berlina, studentka etnologii i teatrologii. Studentka prof. Ruth Preller (współpracowniczki i stażystki Z.M.) napisała: "formy pracy realizowane podczas warsztatów teatralnych w Polsce, których byłam uczestniczką, zafascynowały mnie i rozbudziły motywacje do dalszej pracy w tym kierunku - w Polsce". Zawsze miło przeczytać taką opinię.

Young-a Noh, aktorka-mim z Momzit Theatre w Korei, wraz z grupą brała udział w większości festiwali światowych sztuki mimu.  Od 2001 r. kształciła się w Studio Mimu St. Niedziałkowskiego w Warszawie.

Mieszkająca w Paryżu Brazylijka, Chuca Toledo, absolwentka Uniwersytetu w Sao Paulo i Wydziału Teatralnego na Sorbonie III, na stażu chciała "budować siebie jako aktorkę".

Absolutnym ewenementem jest dla mnie - Adrianna Dunin-Wąsowicz -  W wieku 21 lat była już absolwentką studiów teatralnych Uniwersytetu Aix en Provence, absolwentką historii filmu na Sorbonie, przygotowywała się na studia w Łódzkiej Filmówce -  studiując w Studio Teatralnym przy Teatrze Ochoty. "W międzyczasie" pracowała przy C. Venus at the Fringe w Edynburgu, Festiwalu w Avignon, Festiwalu w Cannes. Była też członkiem międzynarodowego wędrownego Teatru Figur w Krakowie oraz reżyserem i scenarzystą dokumentu "Magiel", który zaprezentowano na 51 KFF.  Uff, czy to w ogóle możliwe?
Jej motywacją do pracy na stażu V&B był fakt, że po zapoznaniu się z pracami Grotowskiego "chciała poznać wiele wymiarów teatru artystycznego, społecznego, a może też mistycznego, żeby zrozumieć drogę do świętego teatru".

Wszystkim, o których pisałam dotychczas i o których nadal postaram się pisać, pomyślności!  

czwartek, 15 marca 2012

Kino Teatralne poleca: SASHA WALTZ

              Jedna z najważniejszych choreografek w Europie.
              Jej tancerze pływają w akwarium, recytują, śpiewają.

Rozchwytywana w Europie swoim miejscem na ziemi uczyniła Berlin. Sasha Waltz & Guests stałą siedzibę mają przy RadialSystem V., Holzmarktstrasse 33, w pobliżu Dworca Wschodniego.

"W spektaklu S ukazuje ciało jako obiekt erotyczny i pełen namiętności. W noBody stawia pytania o metafizyczną egzystencję człowieka, o jego istnienie pozbawione ciała, stosunek do śmierci i pragnienie nieśmiertelności. Zrealizowana na deskach berlińskiego teatru Schaubuhne  trylogia Koper, S, noBody ugruntowała pozycję Sashy Waltz  jako jednej z najważniejszych artystek współczesnego teatru tańca"

          KINO TEATRALNE  Instytutu Grotowskiego,  Rynek-Ratusz 27
                              w dniach 8, 15, 22 i 29 marca 2012.

Twórcami, rejestrującymi prezentowane spektakle na taśmie filmowej: są Brigitte Kramer i Jorg Jeshel. Będą gościć w Instytucie 12 kwietnia. Z tej okazji zaprezentowane zostaną kolejne filmy.

- Korper (Ciała) nie zdołałam zobaczyć, na - S idę dzisiaj, - noBody mam nadzieję podziwiać za tydzień. 

wtorek, 13 marca 2012

These wonderful students master Molik

Pisałam już o mrozie w Brzezince (20.02.12), dziś napiszę o Brzezince wczesną wiosną. W kwietniu (19-23) 2006 roku zjechała do niej spora międzynarodowa grupa. Wszyscy zakwaterowali się, z wielką przyjemnością na miejscu. Mimo kwietnia było na tyle ciepło, że można było boso brodzić po nieuładzonej trawie czy brzdąkać na gitarze oparłszy się o brzózkę. A wieczorem zaznać rozkoszy pogaduszek przy trzaskającym kominku.

Studenci reprezentowali Uniwersytety: Kent (UK), Glamorgan (Walia), California (Santa Cruz), British Columbia (Vancouver), w Salonikach i na Krecie. Były Dunki i Irlandka oraz dwie Panie z Polski.

Na jednej z owych Pań Brzezinka zrobiła, pewnie, wielkie wrażenie, bowiem niebawem przygotowała tam performance - Woodhaven Eco Art Project - Virginie Magnat, teatrolożka, reżyserka i aktorka. Była najstarsza w tej grupie (40), mogła imponować doświadczeniem i dorobkiem młodszym stażystom.   http://fccs.ok.ubc.ca/faculty/vmagnat.html  
Ten zawodowy dorobek rośnie z każdym rokiem; Virginie jest wykładowcą, także we Wrocławiu i zajmuje się spuścizną J. Grotowskiego. Studiując we Francji, u Caroline Bone i Bertrand Quoniam, m.in. studentów Molika, także zapragnęła poznać i poterminować u mistrza ich obojga. Tym bardziej, że żywo zainteresowała się współpracą głosu z ciałem - z ciała energetyczną wibracją. Chciała opanować i poznać tajemnicę przejścia pomiędzy śpiewem a mówieniem, np. scenicznego tekstu.

        Fragment wspomnianego projektu - wiosenno-leśna "Procession" Virginie M.

Myśląc i pisząc o kwietniowym stażu w Brzezince ze zdziwieniem, odkryłam w sobie... raperkę? Nazwiska 'tych cudownych studentów' ułożyły mi się, prawie same, w rytmiczną rymowankę. Dla podkreślenia rytmu, który mi w duszy grał pogrubiłam część tekstu. Można spróbować, a nóż działa?

    Angela  Konieczny  i  Claudio Laurini
    Chrissy  Amundsen  i   Ricky  White
    Kylie (Ann) Smith,   Agnieszka Kimbar 
    Agnieszka Rybak,   Ninni Julia Bang

    Regan  O’Brien i  Rhys Owen Bishop
    Robert (Lee) Hilton,  Virginie Magnat
    Constantinos Zaimakis i Robert Klarmann...

    Evangelia  Nikiforou  z nadmorza i gór,  Aleksandra Meniolle de Cizancourt
    -  i oto już cały chór...
Napisałam chór, bo to tę część zajęć najbardziej lubię, na nią czekam. 
Gdy kilkunastoosobowa grupa śpiewa w kręgu powstaje, bywa, przecudny chór, którego nie powstydziliby się nawet Gregorianie. Czasem dziwy te działy się już w pierwszym dniu pracy, kiedy indziej czekało się na nie do końca.
A bywało i tak, że jedynie przez krótką chwilkę śpiewający znajdywali tak doskonałe porozumienie. Zjednoczenie; czas w którym dusze śpiewających i słuchających przenoszą się do leśnych rajów. Podobnych tym w Brzezince.

W czasie tego stażu tych magicznych chwil było wiele. Uszczęśliwiły także Molika, co szczęśliwie utrwalono na taśmie, w impresji filmowej zatytułowanej DYRYGENT http://www.grotowski.net/en/media/video/glos-i-cialo-workshop-zygmunt-molik-brzezinka-2006-excerpt-2 

wtorek, 6 marca 2012

Uczyć się u Zygmunta Molika - 2

Kontynuując wątek z 17.02 wracam do wrocławskiego stażu z listopada (8 - 12) 2005.
Odbył się w kultowej dla wielu Sali, zwanej czarną (długie lata cegły były zamalowane), teraz to Sala Laboratorium mieszcząca się w obrębie Rynku, pod adresem Rynek-Ratusz 27.

Apocalypsis cum figuris wycisnęło wyjątkowe piętno, przeniknęło ją do ostatniej cegły, zamieniło w przestrzeń o szczególnej obecności
powiedział Jarosław Fret w wywiadzie dla "Teatru", T. Kubikowskiemu.

Jakość afisza nie jest imponująca (po przeniesieniu), a jednak ten dokument, przyprószony już przemijaniem, pozwala wczuć się w klimat tamtej Sali i niegdysiejszych czasów. Widząc go łatwiej zrozumieć to, co do dziś elektryzuje wielbicieli Teatru.
By, po poprzednim poście nie pozostało wrażenie, że zarówno adepci jak i praktykujący już aktorzy nie widzieli powodu aby kształcić się dalej, opowiem o kilku innych uczestnikach tamtego listopadowego stażu.

Lucy Holtom, 27 lat, aktorka, Birmingham. By opisać jakie zdobyła wykształcenie potrzebowałabym pewnie całej strony...  Do Wrocławia przyjechała "by intensywnie pracować nad głosem i ciałem, rozszerzyć potencjał i doświadczenia". To po warsztatach w Kent (z J. Fretem, dyrektorem IG i ZAR) zapaliła się aby nauczyć się więcej, w miejscu, gdzie wszystko to się zdarzyło. Zafascynowana ideami Grotowskiego zapragnęła pracować z jego współpracownikiem.

Gabrielle Douglas, 21 lat, studentka Rose Bruford College, Londyn.
Zanim postanowiła poznać metodę Z. Molika pracowała wcześniej z aktorami Teatru Pieśń Kozła, który wywodzi się wszakże z tych samych korzeni. Powodowała nią chęć podniesienia poziomu wyszkolenia i nauczenia się... innych technik. Z linku można dowiedzieć się, że w jej życiu dzieją się na prawdę wspaniałe rzeczy  https://www.castnet.co.uk/actor/gabrielle-douglas 

Viktor Mar Bjarnason, 26, Welling UK/Islandia, student BA Acting at Bruse Bruford College. Pisał doktorat na temat Grotowskiego. Chciał dowiedzieć się" jak to działa".

Krzysztof Stanek, 28 lat, student Studium Aktorskiego we Wrocławiu. Grał na flecie i śpiewał. Bardzo wysportowany, uprawiał wiele dziedzin sportu, wcześnie odbył warsztaty teatralne u K. Figury. Absolwent Wydz. Radia i Telewizji Uniwersytetu Śląskiego, zwanego "katowicką filmówką'.  

Andrew Rasheed, 31 lat, Woking UK, pracownik agencji pracy. Właśnie ukończył, autorko pomyślaną, pracę z dziedziny 'teatru fizycznego' na podstawie Hassan-an Arabian Adventure. "Pory czystości" był spektaklem 2-osobowym z muzyką na żywo. Po przeczytaniu "Ku teatrowi ubogiemu" umocnił się w dążeniu aby pracować w teatrze na stałe. Chciał studiować w szkole teatralnej, pragnął samorozwoju poprzez możliwość artykułowania uczyć z użyciem całego ciała. 
Po latach, można przekonać się dowodnie; danego sobie słowa dotrzymał. Od jakiegoś czasu, w Pune w Indiach, wykorzystując teatr jako narzędzie, pracuje nad projektami związanymi z przeciwdziałaniem małżeństwom dzieci. 

sobota, 3 marca 2012

Mój tydzień z Marylin

A raczej, lata życia setek tysięcy kobiet, z mniej lub bardziej manifestowaną ekscytacją i marzeniami ich wybranków - ach, przeżyć choćby tydzień z... Marylin. I mnie to nie ominęło. Było mi o tyle łatwiej, że i ja Marylin pokochałam. I kocham do dziś gorąco, bo - przypomnijmy sobie - może być inaczej?

Dni mijały, czas płynął. W życiu Zygmunta pojawiła się inna ekranowa boska; równie elektryzująca blondynka Nicole Kidman. Co prawda bez tych wszystkich nieziemskich krągłości i kociego wdzięku; uosabiała widać jednak to wszystko, czego z wiekiem zaczyna brakować coraz bardziej. Co tajemniczo gdzieś znika bezpowrotnie. Tę smukłość i wiotkość trzciny, ponad przeciętny wzrost, burzę loków, świeżość i niewinność. I jak tu mierzyć się niewysokiej brunetce (tak, tak, taka jest prawda) z kolejną nimfą? Nawet nie próbując, również pokochałam.

Czas płynie jak zazwyczaj, a tęsknota za Marylin wydaje się odżywać na nowo. W filmie o niej starano się zmierzyć z owym mitem, a skutek opisano już po wielokroć (również w blogach). Ciekawe, czy i teraz Zygmunt mógłby wzdychać - do nowego ekranowego wcielenia kwintesencji kobiecości, czy i ja mogłabym. Otóż tak, mogłabym, na pewno. 

Do kina poszłam sama bo chciałam; po - 1./ uniknąć kolejnego zewnętrznego osądu, po - 2./ zaprezentować na mieście nową torebkę, bez konfrontacji z innymi pięknymi. Torebkę, nie z tych o jakich można by myśleć w kontekście rozważanych tu stylów, wiecznie młodych div ekranu. Jest w stylu bliższym Margaret Thatcher, coś w sam raz dla damy, o której czas nie zapomniał. Filmu o żelaznej damie nie planuję jednak oglądać. Studium wczesnego stadium demencji mam - bez wychodzenia z domu (!?) :). Nie potrzebuję też 'dowodu', że kobieta, nawet gdy osiągnie szczyty, skończy jako schorowana, ogłupiała staruszka, odnosząca całe swe życie do (niezbyt udanego, koniec końców) męża.

Tak spędziłam jedno z najmilszych od dawna popołudni, w niewielkiej sali (ma ok. 80 miejsc). Byłam całkiem sama, a izolacja akustyczna sprawiła, że na półtorej godziny, bez przeszkód, weszłam całą sobą w opowiadaną na ekranie historię.
Zawsze lubiłam i ceniłam filmy brytyjskie (ten jest koprodukcją z USA) za szczególną staranność. Tak jest i tym razem; plenery, scenografia, kostiumy i garnitur wykonawców - wszystko na najwyższym poziomie. Dotychczasowy producent i reżyser telewizyjny - Simon Curtis, mistrzowsko wykorzystał wszystko to, co oferuje przemysł filmowy. Świetny jest też scenariusz, choć początkowo wartkie tempo filmu po połowie lekko siadło. 

Jest 1956 r., czas w którym Brytania wygrzebuje się z powojennego niedostatku. Tej biedy w filmie, pełnym przepysznych wnętrz, nie widać. Czuje się ją jednak w reakcjach ludzi porażonych przepychem i pozoranctwem Hollywood, które zawitało z impetem wraz z 'ikoną seksu i blichtru' na plan filmowy do zaciskającej pasa Anglii. 

Pomimo znakomicie zagranej - przez Michelle Williams swojej roli, nie odbieram jej jako personifikacji Marylin M. Przypomina ją wizualnie, wygrywa niuanse osobowości zagubionej i niepewnej siebie kobiety pragnącej uznania i nie potrafiącej żyć bez blasku jupiterów. tej, która pomimo męki na jaką bycie ikoną ją naraża, inaczej żyć nie chce. Taką osobą M.M. mogła być, tak się o niej sądzi, lecz Michelle Williams to nie jest Marylin. Choć przyznaję, tylko dlatego, że... Marylin nie sposób "zagrać", Marylin była i jest - jedna-jedyna. I już.

Ta skonstruowana, przez M. Williams i reżysera, "ikona seksu i blichtru" nie może żyć bez mężczyzn, jej niepewność siebie musi karmić się kroplówkami z ich uwielbienia, bezwarunkowej akceptacji i wyłącznej uwagi. A na dodatek pragnie męskiej szczerości; każdy wyłapany fałsz odbiera histerycznie i uśmierza lekami - by nie cierpieć. Będzie cierpieć do końca świata. Gdy miało się warunki fizyczne M.M., jej wdzięk kobiety-dziecka oraz naturalny talent aktorski - od mężczyzn można było się spodziewać jedynie żądzy, powściąganego lekceważenia i zawiści. Żądzy, bo cudownie piękna i seksualnie trudno osiągalna. Lekceważenia, bo niedouczona, rozchwiana emocjonalnie, kapryśna i zdradziecka. Zawiści, bo pomimo tych pozornie nieznośnych i nie do przyjęcia cech - nie sposób było nie stracić dla niej głowy i nie sposób było, w osłupieniu, nie podziwiać jej ekranowych wcieleń.

W tym filmie pozwolono nam przyjrzeć się filmowemu światkowi lat pięćdziesiątych z najwyższej półki. Tym bufonadom, intrygom, zawiściom i wyłącznie egocentrycznym marzeniom. Młoda, utalentowana i ekscytująca gwiazda miała jedynie pomóc wszystkim tym personom (w ich mniemaniu nie dorastała im do pięt ) w ugruntowaniu statusu, polepszeniu samopoczucia czy, po prostu, błyskawicznemu wybiciu się przy okazji współpracy z tak wyeksponowaną gwiazdą. Każdy chciał tę gwiazdę zawłaszczyć i wykorzystać wyłącznie dla siebie. Nawet niewinny, szczery i oddany 'trzeci' (Eddie Redmayne) powie w końcu: rzuć to wszystko i zostań ze mną. Wyobrażam sobie co też on - Colin, mógłby jej zaproponować w zamian. 
Jedyną osobą, która w tym filmie szczerze podziwia i docenia gwiazdę jest "wybitna aktorka" - grana przez Judi Dench. No proszę, kobieta potrafi być bliźnim dla kobiety; lubię takie wiadomości - bo są prawdziwe. 

Ekranizację trzech, jednocześnie książek Colina Clarka nakręcono z lekkim przymrużeniem oka. Choćby ostatnia scena; gdy ekranowa Marylin śpiewa o późniejszych (bo już poza akcją filmu) dokonaniach Colina. Bardzo to doceniam, jako że choćby lekki dystans do siebie i do opowiadanych historii zbyt często jest pomijany. Nawet wtedy gdy film (czy inna produkcja artystyczna) traktuje o sprawach naprawdę śmiertelnie poważnych, owo przymrużone oko z wyczuciem zaserwowane może przynieść zbawienny skutek.

Przy okazji polecam wrocławskie kino, takie, jakich pewnie nie za wiele. DCF "Odra-Film", przy Piłsudskiego 64 a. Lata całe mieściło się tam kultowe kino 'Warszawa'. Po remoncie tamten klimat, szczęśliwie, pozostał. Nawet pomimo kilku, teraz, sal rozmieszczonych na 3 poziomach wciąż jest tu kameralna atmosfera. Brak zapachu popcornu choć są i barek i Bar. Jest też Księgarnia Filmowa. Czyściutko jest i elegancko, zapewniono wiele sanitariatów. W DCF reklamy są krótkie i tyczą jedynie zapowiedzi filmowych. Odra-Film gości także różne imprezy kulturalne, w tym lubiane w mieście festiwale. Mają bardzo dobrą stronę sieciową, brawo. http://dcf.wroclaw.pl/ 

P.S. w biznesowej, telewizyjnej stacji zobaczyłam napis: 
       TWÓJ BRAT. PIT. Nowa gwiazda?

czwartek, 1 marca 2012

Odyseja Homera - widziana z Bostonu

Charlestown Working Theatre (Boston) -  O d y s e j a
       Scenariusz, Reżyseria i Wykonanie: 
       Jennifer Johnson i John Peitso - dyrektorzy teatru.
       Adaptacje epopei Homera i wierszy: 
       Louise Gluck, T. S. Eliota, Claribel Alegrii
John Osorio-Buck: światło i dźwięk,  Jill Comer - konstrukcja maski
                                           http://www.charlestownworkingtheater.org/2010-11/odyssey_2011.cfm

                             Wrocław, Sala Laboratorium, Rynek-Ratusz 27,   
                                              27 i 28 lutego 2012

Tuż przy moim domu pewnie pękła rura bo powstał ocean wody wkoło. Przydałaby się łódź, taka jaką mieli Odyseusz i Penelopa, którzy w czasie spektaklu swojej łodzi nie opuszczali, prawie. Sto metrów dalej wiatr i deszcz złamały mi parasolkę, a miała prezentować niezawodną jakość. Powinnam była zastanowić się czy nadal chcę wsiąść do siedemnastki by jechać do Rynku. Pojechałam. 
Recenzje w The Bostonist i The Boston Globe bardzo zachęcały do kontynuowania podróży, nie będę ich cytowała, pozwolicie, skoro wszystkie je można przeczytać  http://www.grotcenter.art.pl/index.php?option=com_content&task=view&id=1275&Itemid=219

Obserwując spektakl usilnie starałam się wyłapać... pozytywy; samą mnie już męczy, że tak niewiele z ostatnio widzianych spektakli budzi moją (choćby) akceptację. Światła! piękny srebno-mgielny krąg księżyca na ceglanej ścianie.  

Uroczą scenografią jest niebrzydka łódź, sfatygowana przez lata podróży szlakiem Odysa (była najprawdziwsza bostońska; słyszałam, że całą epopeję sprowadzania tej łodzi do Wrocławia opisano już na FB).   

Były miłe, mile śpiewane skandynawskie (?) piosenki przy akompaniamencie harmonijki, koncertyny i cymbałów. Pan artysta był całkiem sprawny fizycznie, i lubił śpiewać. Pani, prawie tańcząc, przeżywała różne emocje z różną wiarygodnością i bardzo przypominała Winni, z Happy Days Beckett'a. Opisywane przez recenzentów prasowych 'elementy cyrkowe' faktycznie były. Oboje aktorzy nieustannie dostarczając publiczności atrakcyji wszelkich spowodowali, że spektaklowa godzinka minęła niepostrzeżenie. I to, z pewnością, jest pozytyw. 
Adaptacji i jakości zaprezentowania tekstów, niestety, nie ocenię - za słabo znam angielski. Ale jeden (!) młodzieniec za mną kilka razy zaśmiał się, radośnie. Reszta sali całą tę godzinkę - dość chłodno (?) milczała. Oklaski też były raczej krótkie, chłodnawe i jakby speszone.

„Ależ to było śliczne” powiedziała do mnie po spektaklu młoda znajoma. Uśmiechnęłam się (mam nadzieję) z wymowną zadumą, bo „za moich czasów” podobne w formie spektakle przygotowywały rodzinne kółka artystyczne, by umilać odświętne fety. Podzieliłam się tą myślą z inną znajomą z widowni, i co usłyszałam? Myślałam, że będzie gorzej, powiedziała, ale ja tak rzadko wychodzę... więc przyszłam. 
Trzeba przyznać, wiele scen pomyślano tak, że przepięknie wychodzą na filmach i zdjęciach.