poniedziałek, 29 kwietnia 2013

Drzewa i parki tu i tam, wiosną

Krzyki/Partynice, niegdyś teren przy Pałacu Schottlandera, XIX wiecznej - oszałamiającej letniej rezydencji - Villa Ehrlic. Mój Park ma obszar 9 ha i leży przy rzece Ślęzie (Lohe). 
Żyję i żyję lat już bez liku, nie w kij dmuchał, siódmą dekadę; wyjawiam to - bezwstydnie. Bo cieszę się, cieszę się jak młódka jaka z każdego nowego listka na drzewie - co roku. Mam to niewątpliwie po Moliku, choć'em bez wątpienia byt zdecydowanie osobny. Choć z drugiej strony, przecie mało kto jak on każdy listek 'analizować' chciał i potrafił... 

Zamieszkaliśmy, na stare lata od centrum grodu - kawałek. Bez zbytniej przesady; jak korków nie ma to 20 minut starczy - i już świat wielki wkoło. Korki jednak bywają, związany z nimi hałas też. Dziś okazało się, że największy, nawet w naszym dość przecie rozległym kraju. To z prasy, a ja mam szczęśliwie wolność i od newsów i od części choćby opisanych uciążliwości. Inną opcję z mojego kątka widać. Po zimie, która zaskoczyła nie tylko drogowców, wiosna buchnęła żarem, błękitem, niższym stanem wód i obezwładniającą, nawet przytępione zmysły, wegetacją.

Lat temu trochę, zatem, zamieszkaliśmy tuż przy dzikawych skwerku i parku. Tuż, niewiele metrów od domu. Winszowaliśmy sobie na tym skwerku, w przyszłości, przysiadać pogodnie na ławeczce, i dziergać sweterki dla prawnucząt... Skwerek oferował i dodatkowy bonus; stare rozłożyste drzewo opadające na balkon. W zagłębieniu gęstych konarów, przez lata, pomieszkiwała rodzinka synogarlic łypiąc na nas niezazbytnio zatrwożonym oczkiem, lub wieloma oczkami gdy pisklaczki były już na świecie. Rok w rok. Drzewo tym czasem redukowano, regularnie (bo liście tłoczyły się w rynnach?).

Pan synogarlica przylatywał wcześniej; deliberował dniami i nocami gdzie by tu... w nowej sytuacji. A później, już oboje, próbowali oswajać inne zagłębienie, w innych konarach, coraz dalszych od naszego balkonu. Któregoś roku zdezorientowani kolejno, jęli wić upragnione gniazdko już u progu jesieni. Zrezygnowali w końcu.
Dzikawy skwerek? zmienił się w teren wychuchanego przedszkola, zaraz po tym, gdy liczne na nim drzewa skosiła najpierw majowa trąba powietrzna, a później już i piły tarczowe, gdy poszły w ruch. Park? też zrobił się jak z obrazka. Jest więc... pięknie.

Choć (może) nie tak pięknie jak w Lizbonie, pokrytej parkami w 1/5 i mającej, nie tylko, największy w Europie Park Monsanto ale i Jardin da Estrela, w którym te niebotyczne drzewa podziwialiśmy.

Po wszystkich tych szarżach dziejów zostało jeszcze (o dziwo) wiele drzew. Jedno właśnie bajecznie kwitnie. A nigdy jeszcze aż tak nie kwitło. Okna całe (a liczne) mam w puchatych kotkach. Brak słów. Siedzę więc na balkonie, i mimo nocy - patrzę. Drzewo, to od synogarlic, po kolejnych cięciach puszcza świeże pędy, jak szalone. Ono dużo później gęstnieje liśćmi odgradzającymi coraz to dziwniejszy świat. Ale i dużo później, od tego obecnie w kotkach, robi się gołe gdy jesień wkoło. To całe w kotkach kolor ma dziś złoto-kremowy. Wiatr nim porusza, a w świetle padającym od wejściowej bramy wygląda jak panna młoda. Albo lepiej. Cudnie to wszystkie widzieć, nie tylko patrząc z balkonu; wybłyszczyłam okna, wszystko widzę zewsząd zwielokrotniane lustrem.
Kiedyś pewnie uda mi się zajrzeć na drugą stronę lustra, lub chociaż dowiem się - co jest po drugiej stronie łąki, którą przemierza zastygły na zdjęciu Zygmunt.
Na razie cieszę się, że wiosna, znów.

czwartek, 25 kwietnia 2013

Janusza Monda z ploteczek rodzinnych - wyimek

Janusz, jedyne dziecię mojej jedynej szwagierki. Warunki ma bajeczne (jak mawiał o urodzie dam Molik). Posturę kształtną i rosłą, rysy regularne, wdzięk i swadę. Jako aktor zaczął od przysłowiowego trzęsienia ziemi (1973, jako student IV roku, w Teatrze Narodowym. Antygona Sofoklesa w reż. A. Hanuszkiewicza) by po 6 latach, zgodnie z przewidywaniami Molika - odpuścić.  No prawie...
                Fot. St. Wasilewski - "Dama kameliowa", jako Armand Duval, 1979 

Armand, to ostatnia rola teatralna Janusza. Jak mówi: zaowocowała nagrodą Złotej Karety w plebiscycie publiczności na najlepszego aktora i decyzją o zakończeniu aktorskiej kariery. 
                               http://www.e-teatr.pl/pl/osoby/3615,karierateatr.html#start 

Dlaczego o nim piszę? Bo to jeden z niewielu przypadków indywidualnego szkolenia, jakie serwował niekiedy Zygmunt lubianym i bliskim. A teraz oddam głos - jemu samemu.

(...) to taki wyjęty z pudełka pamięci wyimek... ZYGMUNT, brat mamy. Mój MISTRZ. Od zawsze byliśmy na ty. Fantastyczny facet. Nic go nie gorszyło, ani nie złościło, choć mogło. Jako dwunastolatek częstowałem go po pańsku "sportami" wyjmowanymi z ukrycia zza kredensu, na Krowoderskiej. W rodzinie miał przezwisko Pegaz (x) bo prowadził niezależny i całkowicie odbiegający od panującej normy tryb życia. Spał do południa. Aktywizował się wieczorami - uczestnicząc w życiu artystycznym Krakowa. Jaszczury, Piwnica pod Baranami, to było jego naturalne środowisko. Nic nie było w stanie wyprowadzić go z równowagi. Po dziadku Moliku odziedziczył spokój i filozoficzny dystans do otaczającej go rzeczywistości. Miał flirt z Awuefem, po czym uciekając przed wojskiem trafił do wojskowego zespołu artystycznego kierowanego przez legendarnego Leopolda Kozłowskiego, który obudził w nim talent tenora i basa jednocześnie (x). Był sybarytą, starannie dobierał wyszukane dania, wina i sery, ale też, lub właśnie dlatego,  lubił obgryzać kości, czy to kurczęce, czy z golonki. Mówił niewiele, ale zawsze smacznie; jak Benia Krzyk (x). Kiedyś, paląc fajkę i popijając koniak, przyglądając się gęstości trunku stwierdził z uznaniem: „strzelisty". Przyjrzawszy się raz jeszcze z uwaga złocistemu płynowi dodał  "i rosochaty".

Formułował myśli w sposób zaskakujący. Choć często "tęgo milczał" zdarzało mu się (rzadko) "puzonować" (x). Spijałem z zachwytem te zwroty i wyrażenia, którymi wzbogacał w sposób naturalny mowę potoczną. Kiedy wraz z ukończeniem lat 16-tu zdobyłem prawo jazdy, Zygmunt bez wahania udostępniał mi swego Forda Cortinę (x). Cóż to był za szpan!
Zbliżała się matura i trzeba było podjąć decyzję. Brałem pod uwagę polonistykę, medycynę lub Wojskowa Akademie Techniczna. Hehehe!!! W kinie Bałtyk na Monciaku (x) wyświetlano film pt. Powiększenie. Wcześniej, owszem bywałem w kinie. Głównie w kinie Zuch na Krowoderskiej w YMCE. 21 razy na Rio Bravo  (Angie Dickinson moja pierwsza poważna erotyczna fascynacja, miałem 11 lat ), 17 razy na Siedmiu wspaniałych. Ale wtedy, oglądając  Powiększenie - odkryłem kino w czystej formie. Olśniło mnie i postanowiłem zostać reżyserem filmowym. Obejrzałem ten film niedawno, nic się nie zestarzał. Dla pewności spytałem Kasię (x) co o nim sadzi. - No, co ty - powiedziała - i to mi wystarczyło...
Rozumiemy się bez zbędnych słów. Jestem z niej dumny. Skończyła muzykologię na Uniwersytecie, otworzyła własne studio nagrań, jest piękna, rezolutna... i tyle, właściwie, aż tyle - po Krysi mi zostało.

Ad rem.  Żeby móc zdawać do szkoły filmowej  trzeba było zdobyć wcześniej jakiś fakultet. Medycyna odpadała, bo tam trzeba było wiedzieć jakie efekty daje połączenie czegoś z czymś - dwa razy wzięte, polonistyka dawała marne gwarancje na życiowy sukces, wiec... zostawała szkoła teatralna - najbardziej wówczas oblegana uczelnia w Polsce. Bo... tam nie trzeba było nic umieć, a i ukończył ją w 1957 roku Zygmunt, Mój Mistrz. Do niego też pojechałem na przedegzaminacyjne szkolenie.

Nie odnosił się do moich planów z entuzjazmem, ale cóż, obowiązki rodzinne....
We Wrocławiu, w legendarnych murach Teatru Grotowskiego, którego Zygmunt był od początku filarem, przez dziesięć dni przeganiał mnie jak burą sukę, zmuszając do wydawania dźwięków, o które bym się nigdy nie podejrzewał. Zadbał również o mój repertuar na egzamin, reżyserując mnie w duchu teatrów (x) Ubogiego czy Artaud'a; powiedzmy, w duchu Apocalypsis cum figuris. Czym - najpierw obudziłem, a następnie wprawiłem w osłupienie komisję egzaminacyjną do tego stopnia, że po moim wstrząsającym występie wybiegła z sali przewodnicząca z paniką w oczach i pytaniem - dziecko kto ci to zrobił? -  Co? mi nikt;  lecz po chwili przyznałem się - mój Wuj Zygmunt Molik. 

Rena Tomaszewska (x) - osobna historia, była instytucją w tej szkole, jeszcze od czasów Zelwerowicza - profesorka również Zygmunta. - Wiedziałam! Zapomnij o tym, Dziecko, naucz się jakiegoś Przybosia albo Leśmiana do drugiego etapu i błagam cię, nie rób tego więcej.
Zadzwoniłem do Wrocławia, by zdać relację - Zygmunt, w coś ty mnie wpuścił!? 
- No widzisz, zadziałało. Nie wierzył, że będę aktorem i się nie mylił.

Czas wyjaśnić przeznaczenie krzyżyków (x), które jako własne trzy grosze w tekst powkładałam: 
- Pegaz, w dzieciństwie Pegazik. Radośnie brykał nie do opanowania,
- L. Kozłowskiemu nie udało się niczego nauczyć Z.M. bezpośrednio. Próbował zaangażować go w chórze, bez powodzenia. Na przesłuchaniu 'fałszował' zbyt  przekonująco. Był konferansjerem, na dodatek nie do zastąpienia. Aczkolwiek, za niesubordynacje, próbowano zastąpić go innymi...
- "Benia mówi mało, ale on mówi smacznie. Benia mówi mało, ale człowiek ma chęć, żeby on jeszcze coś powiedział" (I. Babel, Zmierzch),
- być może innego słowa szukał Janusz. Jak wiem, puzonowanie, to by Molik - używanie odkurzacza,
- Ford Cortina, ach cóż to był za intensywnie zielony kolor na dodatek,
- Monciak, to oczywiście Sopocki deptak,
- Kasia; córka drogiej sercu Krysi,
- Artaud - to Teatr Okrucieństwa, Teatr Ubogi - to Grotowski; tak pokrótce,
- Rena Tomaszewska (zm.2003), datę urodzenia tej Damy nie łatwo ustalić (w sieci conajmniej 3 daty - pomiędzy 1912 a 1926). Wg mojej wiedzy, bezpośrednio Z.M. nie uczyła, choć pracowała już wówczas w PWST.

wtorek, 16 kwietnia 2013

Śmiertelnie groźne "teatra polskie"

   
TEATRA POLSKIE. ROK KATASTROFY -  Dariusz Kosiński -  
ZNAK, w koedycji z  Instytutem Teatralnym im. Zbigniewa Raszewskiego 

Przyczyną, dla której wspominam o tej publikacji jest wysłuchana rozmowa; odbyła się w radiowej Dwójce. Do samej książki odnieść się nie mogę, nie czytałam (to bardzo świeża pozycja), wystarczyło jednak jedno zdanie D.Kosińskiego, które padło pod koniec dyskusji. (..) to ma swoje skutki, naprawdę śmiertelne (...)

http://www.polskieradio.pl/8/2222/Artykul/820205,Teatra-Polskie-Rok-katastrofy 

Na zaproszenie Jacka Wakara o Książce rozmawiali: prof. Dariusz Kosiński, prof. Krzysztof Rutkowski i publicysta Cezary Gmyz, który tak jak ja książki nie czytał, ale wiedział: "bardzo dobrze napisana, bardzo zła książka". Szczęśliwie profesorowie mieli wielką cierpliwość, i niemałą siłę perswazji.

Reakcje 'wspólnoty' na wieść o katastrofie - 10 kwietnia 2010 r.- okazały się śmiertelnie groźne (to nie licentia poetica) dla Zygmunta Molika. Dokładnie dwa miesiące później, już nie żył. Obłożnie chorował wówczas od dawna. Nie widział, stracił samodzielność we wszystkich aspektach życiowych, na dodatek był dializowany 3 razy w tygodniu. 

On - od kilku miesięcy przebywał w prowadzonym przez zakonnice, tzw. ośrodku opieki. Ja - byłam w niezałożonym, rozłożonym w czasie procesie niemal samobójczym. Wspierając w obłożnej chorobie męża, byłam głucha na swoje potrzeby.
W tych ostatnich miesiącach było mi tylko o tyle łatwiej, że mogłam w miarę spokojnie przesypiać noce. A poza tym; wstawałam nad ranem, przygotowywałam posiłki na kolejny dzień, prałam i prasowałam ubrania, pościel i ręczniki by wszystko to, jak najwcześniej zanieść do rzeczonego 'domu opieki'. Tam, nie starano się nadzwyczajnie wywiązywać się z przyjętych zobowiązań. Nikomu kto zetknął się z podobnym "domem" nie muszę tłumaczyć; dlaczego codziennie nie tylko dotrzymywałam mężowi towarzystwa, nie tylko woziłam go (mimo wielkich protestów personelu) na spacery i nie tylko... domywałam do czysta.

Owego - 10.04.10 - stawiłam się, jak co dzień, rano, z wielkimi torbami niezbędnych wiszących u obu rąk rzeczy. Nieświadomą niczego opadły mnie roztrzęsione, rozhisteryzowane panie: co za nieszczęście, wszyscy nie żyją! Nic nie rozumiałam. Nie rozumiałam przede wszystkim tego, dlaczego w pokoju nie ma Zygmunta. 

Dializowanym pacjentom wykonuje się w przedramieniu tzw. przetokę tętniczo-żylną, by była możliwość podłączenia sprzętu filtrującego i oczyszczającego krew. W takie żyły, pod żadnym pozorem, nie wolno wkłuwać się w innym celu. Pielęgniarka, przybita 'obezwładniającą rozpaczą' z powodu katastrofy - zupełnie o takim drobiazgu zapomniała - ordynując kroplówkę. Zapomniała też, oczywiście, o powiadomieniu mnie, że Zygmunta przewieziono do szpitala. W szpitalu nefrolodzy tylko łapali się za głowę a 3 anestezjolożki, już niebawem, przez dwie godziny przywracały Z. M. do świata żywych. Później to już była tylko równia pochyła...

Tak właśnie zapisał mi się w pamięci - dzień katastrofy; jako śmiertelnie groźne w skutkach "teatrum polskie". Nie cierpię tego dnia, nie cierpię jego rocznic, nie cierpię wszystkiego co się w związku z katastrofą wyprawia. Nie cierpię tego co nawyprawiała w głowach wielkiej rzeszy rodaków.

Wybacz mi szanowany, podziwiany i lubiany prof. Dariuszu Kosiński. Głupio wyszło. 

piątek, 12 kwietnia 2013

Na staż V&B - weź ze sobą bezbłędny słuch i szeroką skalę głosu. Czy to niezbędne?

"Ja potrafię, nauczył mnie tego Zygmunt Molik. Szkoły teatralne można dziś wysłać do lamusa" - Krzysztof Kucharski, 

(przy okazji recenzowania spektaklu Krystiana Lupy "Poczekalnia.O")      


Gdy Bee,  9 kwietnia, w komentarzu do postu poświęconego udziałowi zwykłej/niezwykłej - Eweliny Ciszewskiej - w stażu V&B  w marcu ’13 - napisała:  „Co do dotychczasowych uczestników,  pozwolę sobie po przeczytaniu wielu przytaczanych tu przez Ciebie życiorysów, nie zgodzić się.  Może i czują, że mają „odłączone” głosy,  ale jednak dysponują niezłymi skalami głosów i słuchem...” Nie jest dobrze, pomyślałam.

Bo jak mogę sądzić, że jest, skoro nawet moja oddana czytelniczka sądzi, że na staże zgłaszają się i przyjmowane są osoby wyśpiewujące trele jak słowiki. A w każdym bądź razie do miana słowików aspirujące z łatwością. Więcej, pisząc co napisała, daje znać; mający przekonanie o własnym uchu, jako o uchu po spotkaniu ze stopą słonia - porzućcie wszelką nadzieję. A już na pewno nie pchajcie się tam, gdzie tylko wstydu się najecie; warsztat złożony z ewidentnych wokalnych talentów, po stokroć, nie dla was. Gdybyż jeszcze można było spotkać tam... podobnych sobie...to wówczas... może...

Mogę zatem, dowolną ilość razy, pisać - metoda jest dla każdego! 
a w szczególności i dla tej i dla tego, których nadzieja na zaistnienie w (choćby) rodzinnym, biesiadnym chórze opuściła. Bo osoba sądząca, że natura pozbawiła ją skali i słuchu niechętnie wzniesie gromki, śpiewany toast; nie zaśpiewa zatem bez wstydu ni „Sto lat”. Posiedzi jeno jak skromna myszka; nie dla niej wszak - „Hej, Halino” (!?).

Każdy góral powiedziałby łatwo ile w tym prawdy. Nie jestem góralem, ledwie góralką beskidzką po części, muszę zatem zaczynać, kolejny raz... od początku. 

Gdy Zygmunt Molik dał się zanęcić, z rozkoszą, opolskiemu awangardowemu teatrzykowi zwanemu „13 Rzędów” przyszło mu mierzyć się  (jako dostatecznie wtajemniczonemu) z niemocą głosową pozostałych członków ansamblu. Wielkim wyzwaniem okazał się, dla niego także, kultowy i wybitny (trochę później) Ryszard Cieślak. Będąc już absolwentem krakowskiej teatralnej (wydz. lalkarski) wydobywał z siebie jeno głuche charczenie gdy przyszło mu cokolwiek wyrazić ‘nie prywatnie’.

Są dowody: na taśmie filmowej (List z Opola) czy pisane świadectwo skonfundowanego, bo czującego się tak, jakby odkrywał tajemnice alkowy - Molika, w Książce „Zygmunt Molik’s Voice and Body Work”.  R. Cieślak (przynajmniej nic o tym nie wiem) nigdy o tym nie wspominał, natomiast (np.) Rena Mirecka już tak. A piszę o tym dlatego, że i jej świadectwo pisemne cytowałam w blogu (post z 29.12.12).

Gdy nie mierzyć aż tak wysoko, czyli wziąć pod uwagą ‘tylko’ zwykłych/niezwykłych stażystów Zygmunta, okazuje się, że większość tych, którzy przychodzili po nauki borykała się z naprawdę wielkimi problemami. ‘Słoniowe ucho’? to nie byłby problem. Po wielokroć - żaden głos nie wydobywał się z ciała stażysty; czyli wręcz brakowało racjonalnych przesłanek, że głos ów wydobędzie się kiedykolwiek, w jakiejkolwiek formie. 
Dowody? choćby słynne nagranie Cinopsis z 1976, czy kolejne, osobiste świadectwo Z.M. zawarte w cyt. Książce, a dot. stażu AFDAS w Las Teouleres, na famie stażowej ‘Kaśki” Sayferth (post z 17.11.12).

Lecz zostawmy ewidentne ekstrema. Osobom (płci obojga) przekonanym, że żadnego głosu opatrzność im nie przydzieliła - odwagę, by używać głosu, operować oddechem czy (aż) umiejętnie śpiewać i mówić - przywracał cud wykorzystania istniejących ćwiczeń Alfabetu Ciała i kolejno; zbudowanie na ich bazie improwizacji - czyli Życia.

Najłatwiej było mi obserwować tą początkową niewiarę gdy bywałam świadkiem 3-5 - tygodniowych stażów paryskich, fundowanych francuskim studentom przez AFDAS. Nie musząc ponosić kosztów szkolenia zgłaszali się gromadnie - właśnie ci najbardziej potrzebujący. Traktujący warsztaty szkolące głos - poprzez sprawne ciało - metodą Molika,  jako ostatnią deskę ratunku. Co ciekawe, także ci, których edukowały wcześniej nawet ‘słynne szkoły', nawet Nowojorskie Actor’s Studio (post z 5.04.11).  
I otrzymywali swoją deskę, przykrojoną idealnie do ich indywidualnych potrzeb by nigdy więcej nie musieli sądzić, że ani skala ani słuch - nie są im dane.

Jeśli kto nadal wierzy, że nigdy, przenigdy nie przeczytał na tej stronie o nikim kto tylko doszlifować przyszedł przyrodzony i cudny diament w gardle, może zechce wrócić do załączonych poniżej linków odsyłających do postów, w których takie przypadki - jak umiałam, opisałam. 

W związku z V&B istnieje też inne ‘niedowierzanie’. Jak długo, mianowicie, może się utrzymać ten stan odblokowania ciała, krtani i umysłu. Jak szybko opuści nas po-stażowa euforia.  Otóż różnić się to może tak, jak jeden stażysta różni się od innego.

Molik większość głosów odblokowywał w kilka, kilkanaście minut!
Parente także, oczywiście, ma tę umiejętność (post 6.04.13).

Jednym umiejętność, zdobyta nawet w trakcie kilkudniowego stażu, starcza już na zawsze, inni muszą dłużej popracować by ciało zapamiętało właściwe, fizjologiczne zachowania. Jedni w tym celu wracają na staż wielokrotnie, inni sami starają się ćwiczyć zapamiętane, najbardziej pożyteczne dla siebie ćwiczenia. A jest ich 31, naprawdę jest z czego wybrać. Wybrać! bo nie wszystkich trzeba używać gdy już się wie (po stażu), które z nich okazują się najprzydatniejsze w wyeliminowaniu problemów z jakimi zgłosiło się do pracy z przewodnikiem, przeprowadzającym poprzez meandry metody.

Jednemu ze znakomitych wrocławskich teatralnych recenzentów wystarczyło gdy dowiedział się - że wystarczy mu przechylać głowę. To prawda najprawdziwsza. Krzysztof Kucharski indagował kiedyś Mistrza; jak mógłby sobie pomóc w określonych problemach głosowych. Mistrz, jak to on, wpatrywał i wsłuchiwał się w niego milcząco czas jakiś by na koniec powiedzieć: „ja tam się na tym nie znam, ale może próbowałby Pan przechylić głowę”. Do dziś ją ‘przechyla’, gdy głos zawodzi.

Sam Molik, zresztą też często przechylał - nie tylko głowę ale i korpus, w bok. Wypychał też lędźwie; była to jego fizjologiczna postawa wspierająca używanie głosu. Widać to świetnie na fot. Maurizio Buscarino, wykorzystanej w postaci okładki do Książki w miękkiej oprawie.

Gdyby nadal targały wami jakiekolwiek wątpliwości, wciąż tu jestem. Póki co!

- List z Opola praca dyplomowa Michaela Elstera (pod nadzorem S. Różewicza), PWSTiF Łódź 1963 (’28), WFDiF 1965, emitowany w TVP Polonia. Rozpoczyna go krótka scena treningu głosowego pod kierunkiem Molika. W dostępnych na YouTube fragmentach można - zobaczyć jedynie kilka sekund - bez ścieżki dźwiękowej. 

- Acting Therapy  staż pod kierunkiem Z. Molika. Cinopsis 1976 reż.: Pierre Rebotier (‘5)

- Las Teouleres, m.in. o ‘trudnym studencie’

- Ryszard Cieślak, List Reny Mireckiej i in.

- Hanna Wilczyńska-Godlewska, stażystka Jorge Parente marząca o udziale w stażu, pod warunkiem, że nie będzie musiała śpiewać (!) bo absolutnie nie potrafi.

- Mathilde Coste, absolwentka Actor’s Studio uczącego metodą Lee Strasberga! (tłumaczenie francuskiego tekstu w załączniku)

- Krzysztof Kucharski, wspomnienie "Człowiek z Laboratorium" (...) Osobiście poznałem pana Zygmunta dużo później na warsztatach z impostacji głosu. Pamiętam, jak dotykał mojego brzucha i mówił do mnie - Pomrucz sobie, pomrucz, ale tak, żebym to mruczenie usłyszał w piekle.

Jeśli udało mi się przekonać choć kilka osób i ja sobie... pomruczę.

poniedziałek, 8 kwietnia 2013

Ewelina Ciszewska - V&B we Wrocławiu 11-16.03.2013


   Ewelina Ciszewska i Thomas Niese,  praca nad Życiem z prowadzącymi zajęcia - Jorge Parente i Zoe Ogeret 

(...) jeszcze raz dziękuję za zorganizowanie tak wspaniałych warsztatów i wybranie mnie do grona uczestników. Czuję się wyróżniona. Myślę, że to był czas świetnej pracy, pełnej zaangażowania i oddania z każdej strony; z mojej na pewno. Zabieram ze sobą bardzo dobre doświadczenia i... odnaleziony głos. I to w sposób tak organiczny i nieinwazyjny. To dla mnie najważniejsze. 
Jestem osobą poszukującą i zwykle dość sceptyczną, więc nie tak łatwo przyjmuję gotowe metody, patenty, sposoby. Jorge Parente jest świetnym pedagogiem. Jego podejście, subtelność i szacunek dla czyichś słabości i głęboko ukrytych potencjalnych umiejętności są ośmielające i prowokują do pracy. Dobrze jest spotykać takich nauczycieli na swojej drodze". 

Dr Ewelina Ciszewska, adiunkt na Wydz. Lalkarskim PWST Wrocław (plastyka ruchu scenicznego, interpretacja wiersza)

Bardzo twórcza kobieta, z wielkim powodzeniem łączy wiele aktywności. Historyk sztuki, aktorka, performerka, mim, reżyserka, choreografka. Prowadzi warsztaty pantomimy i ekspresji ruchowej w kraju i za granicą. Laureatka wielu nagród i stypendiów, m.in.: Nagrody dla Najlepszego Aktora Dolnego Śląska i Ogólnopolskiego Festiwalu Teatrów Jednego Aktora - by wymienić wyrazy uznania tylko z ostatniego roku. Jej najnowszy projekt pod nazwą Kostium jako wehikuł czasu i przestrzeni. Spotkanie postaci historycznej ze współczesną jako pretekst do rozważań na temat środków scenicznych, na podstawie monodramu: "maria s.", jako projekt - badawczy - dofinansowuje Ministerstwo. 

         Maria S / Teatr Sztuk Wrocław - VII Festiwal Lalka Też CZłowiek

sobota, 6 kwietnia 2013

"Voice and Body" Jorge Parente - okiem Karola Jarka

 

Fabrizio Frasnedi, profesor Uniwersytetu Bolońskiego na Wydziale Nauk Humanistycznych napisał: (...) po każdym stażu z Molikiem wszystko diametralnie się zmieniało. To było coś więcej niż psychoanaliza! (...) O taki stan trudno nawet po latach rozmów z najlepszym psychoanalitykiem, terminowaniu u znakomitego guru ze Wschodu i dekadach ćwiczeń Ignacego Loyoli. Co więcej, ta przemiana nie była celem  stażu. Pełny tekst - 28.10.2013 r.
   

Profesor przywołał odczucia i doświadczenia sprzed 33 lat. Zygmunta Molika nie ma wśród nas od niemal 3 lat. Czy w związku z tym straciliśmy bezpowrotnie możliwość kształcenia się i rozwoju metodyką zwaną Voice and Body by obecnie i w przyszłości doświadczać płynących z jej praktykowania pożytków?

W trakcie marcowego przedświątecznego tygodnia okazało się ponownie; wszystko wciąż jest możliwe. "Alfabet Molika" działa niezmiennie. Uważne oko, pedagogiczny talent, wielkie serce do pracy i 20-letnie doświadczenie JORGE PARENTE, sukcesora maestro, przynosi stażystom nie różniące się wiele od tych przywołanych - doznania. Wystarczy popatrzeć, wystarczy poczytać...
   

"Oczyszczenie. Wyzwolenie. Wreszcie czuję, że wszystko, ale to absolutnie wszystko, jest możliwe. Czuję, jak wychodzi ze mnie siła, jakiej nie zaznałam nigdy przedtem. Czuję się wolna. Pełna wiary. Ponadto wspaniałe jest to, że pomimo wszystkich różnic (języka, osobowości, wieku) wszystko daje się wyrazić poprzez płynący z samego środka naszej duszy głos, którego wydobycie umożliwia wolność gestów. Nie doświadczyłam do tej pory niczego, co chwytałoby moje wnętrze w taki sposób. To Życie zaistniało we mnie i już zawsze będzie istnieć. Mogę być tylko wdzięczna, że miałam możliwość odkrycia go. Przechowam w sobie każdą myśl i każde zawieszenie w myśli, aby nigdy nie zapomnieć tego miejsca, czasu i osób". Marta Dubas, animatorka kultury, mim, piosenkarka 
     

"It was a really great experience, I can put in word all the feeling, emotions and joy"
Maria Teresa (Maite) Tarazona Gorrido, aktorka, pracownik naukowy

"Moja Wielka Podróż nie skończyła się wraz z wyjazdem z Wrocławia. Trwam w tamtych emocjach, energii i niezwykłych doświadczeniach. Do Instytutu jechałam bardzo podekscytowana, ale też z wielką pokorą i nieśmiałością wobec tego Miejsca (...) Ależ byłam szczęśliwa, kiedy zauważyłam jak "zardzewiałe" dźwięki powoli przechodzą w muzykę ciała, a wiersz "sam się powiedział". Z pioseneczką też jakoś "dałam radę". Trzeba TO zatrzymać!
(...) Usłyszeć siebie... dziękuję za tę podróż w głąb siebie, za możliwość spotkania pięknych ludzi, uczestniczenia w akcie otwierania się i pokonywania kolejnych granic. A jednak to poczułam! Intuicja mnie nie zawiodła, przeczuwałam, że coś się wydarzy. To wielkie COŚ!" Hanna Wilczyńska-Godlewska, pedagog, polonistka.

     
Wrocław, Sala Laboratorium, 11 - 16 marca 2013, JORGE PARENTE - Zoe Ogeret 

Belzyt Joanna, Bydgoszcz
Berg Sonia, Birgit, Tuluza
Ciszewska Ewelina, Sokołowice
Compton Seth, Deer Isle
Dubas Marta, Wrocław
Garrido Tarazona Maite, Calahorra
Iwasiuta-Dudek Anna, Kielce
Josipovic Adriana, Zagrzeb
Malisz Marcin, Brzezice
Niese Thomas, Hamburg
Popova Iva, Bachevo
Porubcansky Anna, Glasgow
Sobczyk Agnieszka, Częstochowa
Stawiński Jakub, Wrocław
Śniegocka Dominika, Kraków
Wilam Yulka, Warszawa
Wilczyńska-Godlewska Hanna, Olsztyn